Maniak ocenia #109: "Zniewolony. 12 Years a Slave"

MA­NIAK PI­SZE WSTĘP


Mi­nął już pra­wie mie­siąc od roz­da­nia Osca­rów, a ja wciąż nie mo­gę się wziąć za re­cen­zję już daw­no obej­rza­ne­go fil­mu „Znie­wo­lo­ny. 12 Years a Slave” (cóż za idio­tycz­ny pol­ski ty­tuł — po co w ogó­le ten an­giel­ski do­pi­se­k?). Nie dla­te­go, że to film zły, ale dla­te­go, że bar­dzo cięż­ko na­pi­sać o nim coś, co by­ło­by mą­dre. No ale niech mi bę­dzie — spró­bu­ję.
Po­mysł na film, trak­tu­ją­cy o pro­ble­mie nie­wol­nic­twa, zro­dził się w gło­wie Ste­ve­’a McQu­eena w 2008 roku, tuż po po­ka­zie jego pierw­sze­go peł­no­me­tra­żo­we­go ob­ra­zu, pt. „Głód”, na któ­rym po­znał sce­na­rzy­stę Joh­na Ri­dleya. McQu­een chciał fil­mu o nie­jed­no­znacz­nym bo­ha­te­rze; ob­ra­zu, któ­ry bę­dzie sil­nie od­dzia­ły­wać na emo­cje wi­dza. Z po­cząt­ku cięż­ko by­ło taki po­mysł wpro­wa­dzić w ży­cie, ale z po­mo­cą przy­szła żo­na re­ży­se­ra, któ­ra na­tknę­ła się na wspo­mnie­nia So­lo­mo­na Nor­thu­pa, za­ty­tu­ło­wa­ne „Twe­lve Years a Sla­ve” („12 lat w nie­wo­li”). Książ­ka zro­bi­ła na McQu­eenie bar­dzo du­że wra­że­nie i wraz z Ri­dley­em uzna­li, że po­słu­ży ona za kan­wę sce­na­riu­sza. Co cie­ka­we, nie jest to pierw­sza ekra­ni­za­cja tej opo­wie­ści — wcze­śniej, w 1984 roku, po­wstał film „So­lo­mon Nor­thu­p’s Odys­sey”, wy­pro­du­ko­wa­ny dla te­le­wi­zji PBS.
Po dłu­gim okre­sie przy­go­to­wań, fil­mow­cy uzy­ska­li finan­so­wa­nie i przy­stą­pi­li do pro­duk­cji. Stwo­rzy­li dzie­ło wy­jąt­ko­we, któ­re Osca­ra dla naj­lep­sze­go fil­mu, a tak­że wie­le in­nych na­gród i ty­tu­łów, do­sta­ło nie bez po­wo­du. Ale po ko­lei.

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Jak już wspo­mnia­łem, au­to­rem sce­na­riu­sza do fil­mu jest John Ri­dley, re­ży­ser i sce­na­rzy­sta fil­mo­wy oraz te­le­wi­zyj­ny. Pe­wien wkład w tekst miał tak­że sam McQu­een, choć nie jest wy­mie­nia­ny w na­pi­sach koń­co­wych jako współ­au­tor.
Sce­na­riusz jest dość wier­ną ad­ap­ta­cją wspo­mnień So­lo­mo­na Nor­thu­pa, spi­sa­nych przez Da­vi­da Wil­so­na (a co za tym idzie, tekst jest też wier­ny hi­sto­rycz­nym re­aliom), choć oczy­wi­ście po­czy­nio­no kil­ka nie­zbęd­nych zmian: czy to na po­trze­by sa­me­go prze­kła­du na ję­zyk fil­mo­wy, czy też, aby wzmoc­nić wy­mo­wę ob­ra­zu i do­sto­so­wać do po­trzeb współ­cze­sne­go wi­dza.
Ak­cja „Znie­wo­lo­ne­go” roz­gry­wa się w po­ło­wie XIX wie­ku, a głów­nym bo­ha­te­rem jest So­lo­mon Nor­thup — wol­ny, czar­no­skó­ry no­wo­jor­czyk. W 1841 roku zo­sta­je po­rwa­ny i sprze­da­ny na po­łu­dnie Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Od­tąd, przez dwa­na­ście lat słu­ży jako nie­wol­nik.
Hi­sto­ria skon­stru­owa­na jest po­praw­nie. Mamy krót­ką, acz obo­wiąz­ko­wą eks­po­zy­cję, pod­czas któ­rej po­zna­je­my bo­ha­te­ra i jego do­tych­cza­so­we ży­cie, a za­raz po­tem prze­cho­dzi­my do głów­nych wy­da­rzeń. Ca­ły czas po­zo­sta­je­my bar­dzo bli­sko So­lo­mo­na i na wszyst­kie wy­da­rze­nia pa­trzy­my głów­nie z jego per­spek­ty­wy, dzię­ki cze­mu o wie­le ła­twiej zro­zu­mieć jego sy­tu­ację i prze­ży­wać wraz z nim wszyst­ko to, przez co prze­cho­dzi. Jest to zresz­tą po­stać ze wszech miar cie­ka­wa. To czło­wiek nie­co na­iw­ny, ale tak­że bar­dzo in­te­li­gent­ny, roz­sąd­ny i uta­len­to­wa­ny. Być mo­że nie­co wy­ide­ali­zo­wa­ny, ale nie czuć w tej ide­ali­za­cji prze­sa­dy — ra­czej słu­ży ona hi­sto­rii i roz­wo­jo­wi bo­ha­te­ra.
Przez to że po­zo­sta­je­my bar­dzo bli­sko So­lo­mo­na, tro­chę cier­pią na tym bar­dzo licz­ne po­sta­ci po­bocz­ne, któ­rym moż­na by po­świę­cić odro­bi­nę wię­cej uwa­gi. Nie chcę przez to ab­so­lut­nie po­wie­dzieć, że brak bo­ha­te­rom dru­go­pla­no­wym wy­ra­zu i wy­mow­no­ści. Wręcz prze­ciw­nie — mnó­stwo tu osób sza­le­nie in­te­re­su­ją­cych: od przy­zwo­ite­go, ale nie ide­al­ne­go Wil­lia­ma For­da, czy­li pierw­sze­go wła­ści­cie­la Nor­thu­pa; przez nie­jed­no­znacz­ną i tra­gicz­ną po­stać nie­wol­ni­cy Pat­sey; aż po nie­ludz­kich: Joh­na Te­be­at­sa czy Edwi­na Ep­p­sa. Nie­któ­rym z nich po­świę­co­no spo­ro ekra­no­we­go cza­su, in­nym przy­da­ło­by się go nie­co wię­cej. Taki za­bieg ma jed­nak swo­je plu­sy, bo dzię­ki nie­mu uda­je się nadać wy­da­rze­niom i po­sta­wom wo­bec nich pe­wien bez­oso­bo­wy rys.
Bar­dzo do­brze po­ka­za­no tak­że kwe­stię ra­si­zmu. Wi­dzi­my tu jego róż­ne stro­ny — cza­sem jest to ra­sizm po­su­nię­ty do eks­tre­mum, cza­sem przy­bie­ra on ła­god­niej­szą for­mę. Jed­no po­zo­sta­je jed­nak nie­zmien­ne, a jest to cier­pie­nie bo­ha­te­rów. Waż­ne w tym wszyst­kim jest tak­że to, że nie jest nam z gó­ry na­rzu­ca­ny ża­den ko­men­tarz i sami mo­że­my się do wy­da­rzeń z fil­mu w ja­kiś spo­sób usto­sun­ko­wać — po­dob­nie jak chciał tego sam Nor­thup, któ­ry swe wspo­mnie­nia koń­czy sło­wa­mi:
Moja opo­wieść do­bie­ga koń­ca. Kwe­stię nie­wol­nic­twa po­zo­sta­wiam bez ko­men­ta­rza. Czy­tel­ni­cy ni­niej­szej książ­ki sami mo­gą wy­ro­bić swe zda­nie, na te­mat tej „o­so­bli­wej in­sty­tu­cji”.
„Znie­wo­lo­ny. 12 Years a Sla­ve” to tak­że nie­zwy­kle wzru­sza­ją­ca opo­wieść o im­po­nu­ją­cych: cier­pli­wo­ści, wy­trzy­ma­ło­ści, nie­złom­no­ści i prze­trwa­niu. Du­ża do­słow­ność i do­sad­ność tej hi­sto­rii nie po­zo­sta­wia wo­bec niej obo­jęt­nym i ka­że się na chwi­lę za­trzy­mać i za­sta­no­wić. A dzie­ła, któ­re ta­ką ce­chę ma­ją, są bar­dzo war­to­ścio­we.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Ste­ve McQu­een re­ali­zu­je „Znie­wo­lo­ne­go” w spo­sób nie­zwy­kle prze­my­śla­ny. Re­ży­ser nie boi się po­ka­zy­wać na ekra­nie okru­cień­stwa i za­miesz­cza spo­ro bru­tal­nych scen, ale jed­no­cze­śnie tym okru­cień­stwem nie epa­tu­je — jest go tu tyle, by od­dzia­łać na wi­dza i za­ra­zem go nie prze­sy­cić. Świet­nie spraw­dza­ją się dłu­gie, do­brze po­my­śla­ne uję­cia. Kom­po­zy­cja ka­dru jest bez za­rzu­tu — re­ży­ser umie­jęt­nie kie­ru­je uwa­gę wi­dza na to, co w da­nej chwi­li naj­waż­niej­sze i za­wsze sku­pia się na klu­czo­wych ele­men­tach, ma­ją­cych zna­cze­nie dla fil­mu. McQu­een nie de­cy­du­je się wy­myśl­ną sty­li­sty­kę zdjęć i nie znie­kształ­ca ob­ra­zu — sta­ra się by był wy­raź­ny, gdyż jak sam mó­wi, ina­czej widz nie sku­pił­by się na tym, co jest po­ka­zy­wa­ne, ale na tym, jak jest to po­ka­zy­wa­ne. Eki­pą i ak­to­ra­mi kie­ru­je zna­ko­mi­cie, dba­jąc o każ­dy, na­wet naj­mniej­szy szcze­gół. Świet­nie spraw­dza się też, po­dyk­to­wa­na w pew­nej czę­ści bu­dże­tem, de­cy­zja o na­krę­ce­niu fil­mu w miej­scach, w któ­rych ca­ła hi­sto­ria zda­rzy­ła się na­praw­dę, po­nie­waż stwo­rzy­ło to na pla­nie spe­cy­ficz­ną at­mos­fe­rę i po­mo­gło ak­to­rom jesz­cze moc­niej wczuć się swe role (o czym wspo­mi­na choć­by od­twór­ca głów­nej roli).

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Na ekra­nie prze­wi­ja się dość spo­ro ak­to­rów i że­by opo­wie­dzieć o ab­so­lut­nie wszyst­kich ro­lach, mu­siał­bym na­pi­sać wiel­ki ela­bo­rat, dla­te­go sku­pię się tyl­ko na tych naj­waż­niej­szych.
Fan­ta­stycz­nie gra wcie­la­ją­cy się w głów­ne­go bo­ha­te­ra Chi­we­tel Ejio­for („Se­re­ni­ty”, „Ludz­kie dzie­ci­”). Jest w swej roli nie­zwy­kle prze­ko­nu­ją­cy. Do­sko­na­le ro­zu­mie swą po­stać, na­da­jąc jej spo­ro cha­rak­te­ru i ży­cia. To kre­acja prze­my­śla­na od A do Z a Ejio­for po­tra­fi praw­dzi­wie wzru­szyć.
Wspa­nia­ły jest Mi­cha­el Fass­ben­der, sta­ły współ­pra­cow­nik McQuee­na, któ­ry wy­stą­pił w dwóch po­przed­nich peł­no­me­tra­żo­wych fil­mach re­ży­se­ra i zna­ny jest tak­że z „Pro­me­te­usza” czy „X-Men: Pierw­sza kla­sa”. Wcie­la się tu w nie­zwy­kle wy­ra­zi­ste­go plan­ta­to­ra Edwi­na Ep­p­sa — czło­wie­ka nie­zrów­no­wa­żo­ne­go i ła­two wpa­da­ją­ce­go w fu­rię. To rola, któ­ra robi bar­dzo du­że wra­że­nie, a Fass­ben­der jest w niej prze­ra­ża­ją­co su­ge­styw­ny.
Świet­na jest de­biu­tu­ją­ca Lu­pi­ta Ny­on­g’o jako nie­wol­ni­ca Pat­sey. To rów­nież po­stać za­pa­da­ją­ca w pa­mięć, a Ny­on­g’o por­tre­tu­je ją po­nad­prze­cięt­nie. Nie bez po­wo­du otrzy­ma­ła za tę ro­lę wie­le no­mi­na­cji i na­gród, w tym tę naj­waż­niej­szą, czy­li Osca­ra.
In­te­re­su­ją­ca po­stać przy­pa­dła Be­ne­dic­to­wi Cum­ber­bat­cho­wi („Sher­lock”, „W Ciem­ność. Star Tre­k”). Jego Wil­liam Ford jest bo­ha­te­rem bar­dzo nie­jed­no­znacz­nym — z jed­nej stro­ny to przy­zwo­ity czło­wiek, ale z dru­giej nie jest krysz­ta­ło­wo czy­sty. Te sprzecz­no­ści Cum­ber­batch łą­czy zna­ko­mi­cie, a rola nie spra­wia mu więk­sze­go pro­ble­mu (choć cza­sa­mi sły­chać, że mę­czy się ze spe­cy­ficz­nym, po­łu­dnio­wo­ame­ry­kań­skim ak­cen­tem).
Do­brze za­gra­ny jest John Ti­be­ats, w któ­re­go wcie­la się Paul Dano („Lo­oper. Pę­tla Cza­su”, „La­bi­ryn­t”). Ak­tor po­tra­fi wzbu­dzić nie­na­wiść wi­dza, a o to w tej roli mniej wię­cej cho­dzi­ło.
Do­bre wra­że­nie spra­wia Sa­rah Paul­son („A­me­ri­can Hor­ror Sto­ry­”), od­gry­wa­ją­ca nie­zwy­kle ka­pry­śną i mści­wą żo­nę Ep­p­sa. To tak­że po­stać ma­lo­wa­na sza­ry­mi bar­wa­mi, co Paul­son dość do­brze na ekra­nie od­da­je.
Bar­dzo ma­łą ro­lę ma Brad Pitt („12 małp”, „Po­dziem­ny krą­g”) jako Sa­mu­el Bass. Nie za­pa­da szcze­gól­nie w pa­mięć i ra­czej gra po pro­stu po­praw­nie.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


„Znie­wo­lo­ny” to film bar­dzo do­pra­co­wa­ny pod wzglę­dem tech­nicz­nym. Wra­że­nie ro­bią zdję­cia Se­ana Bob­bit­ta (sta­łe­go współ­pra­cow­ni­ka McQu­eena), któ­ry krę­ci za­pie­ra­ją­ce dech w pier­siach, bar­dzo dłu­gie, wy­raź­ne uję­cia. Cał­kiem nie­źle wy­pa­da mon­taż Jo­ego Wal­ke­ra — nie jest bez­błęd­ny (bo pew­nych błę­dów tak czy siak nie da się unik­nąć), ale przy­zwo­ity. Zna­ko­mi­te są wier­nie od­wzo­ro­wa­ne ko­stiu­my oraz sce­no­gra­fia wy­ko­na­ne nie­zwy­kle pie­czo­ło­wi­cie i z dba­ło­ścią o re­alia. Bar­dzo sta­ran­na i su­ge­styw­na jest cha­rak­te­ry­za­cja.
Je­dy­ny pro­blem mam z mu­zy­ką au­tor­stwa Han­sa Zim­me­ra. Z jed­nej stro­ny, jego kom­po­zy­cje dość do­brze wpi­su­ją się w ogól­ny na­strój fil­mu, ale z dru­giej, ma­ją dwie za­sad­ni­cze wady. Przede wszyst­kim opra­wa jest bar­dzo mi­ni­ma­li­stycz­na — wie­lo­krot­nie sły­szy­my tak na­praw­dę je­den mo­tyw w róż­nych aran­ża­cjach. Po dru­gie, mo­tyw ten to ko­pia jed­ne­go z wcze­śniej­szych utwo­rów Zim­me­ra, wy­ko­rzy­sta­ne­go w „In­cep­cji” Chri­sto­phe­ra No­la­na.

MA­NIAK OCE­NIA


Po­mi­mo kil­ku wad, „Znie­wo­lo­ny. 12 Years a Slave” to wciąż film bar­dzo do­bry, głę­bo­ki i po­ru­sza­ja­cy. Osta­tecz­na oce­na to:

DO­BRY

Komentarze