Maniak ocenia #125: "Dziecko Rosemary" część 2

MA­NIAK PI­SZE WSTĘP


Tak jak się tego spo­dzie­wa­łem, pierw­sza część mi­ni­se­ria­lu, opar­te­go na po­wie­ści „Dziec­ko Rose­ma­ry” Iry Le­vi­na, choć ofe­ro­wa­ła kil­ka cie­ka­wych po­my­słów sce­na­riu­szo­wych i re­ali­za­tor­skich, nie­ste­ty osta­tecz­nie nie oka­za­ła się dzie­łem do­brym. Przez nie­zde­cy­do­wa­nie twór­ców, któ­rzy w jed­nym mo­men­cie da­ją na­dzie­ję na hi­sto­rię otwar­tą na wie­le in­ter­pre­ta­cji, a w dru­gim cał­ko­wi­cie tę na­dzie­ję od­bie­ra­ją, mi­ni­se­rial oka­zu­je się nie­spój­ny i pe­łen dy­so­nan­sów. Z ca­łą pew­no­ścią nie moż­na by­ło do­strzec tam ma­gii ad­ap­ta­cji Po­lań­skie­go, na­wet po­mi­mo re­ży­se­rii bar­dzo uta­len­to­wa­nej Agniesz­ki Ho­lland. Je­dy­ny­mi za­le­ta­mi czę­ści pierw­szej by­ły bar­dzo do­bre wy­stę­py więk­szo­ści ak­to­rów oraz sto­ją­ce na przy­zwo­itym po­zio­mie tech­ni­ka­lia. Ła­two się więc do­my­ślić, że po czę­ści dru­giej nie spo­dzie­wa­łem się wie­le — rze­czy­wi­ście, po­mi­mo świa­do­mo­ści, że bie­rze ona na ta­pet naj­cie­kaw­szą część hi­sto­rii Rose­ma­ry, zda­wa­łem so­bie spra­wę, że jej re­ali­za­cja po­zo­sta­wi wie­le do ży­cze­nia. A jak jest rze­czy­wi­sto­ści?

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Dru­gą część za­ty­tu­ło­wa­no ana­lo­gicz­nie do pierw­szej: „Ni­ght 2” („Noc 2”). Za sce­na­riusz tak­że od­po­wia­da­ją Scott Abbott i John Wong.
Po zna­mien­nej nocy z koń­ców­ki po­przed­nie­go od­cin­ka oka­zu­je się, że Rose­ma­ry za­szła w cią­żę. Z po­cząt­ku wszyst­ko wy­da­je się w po­rząd­ku, ale wkrót­ce za­czy­na­ją po­ja­wiać się pierw­sze nie­po­ko­ją­ce symp­to­my.
Sce­na­rzy­ści mie­li w tej czę­ści bar­dzo du­że pole do po­pi­su. To wła­śnie po tym, jak Rose­ma­ry za­cho­dzi w cią­żę, za­czy­na się dla niej naj­więk­szy dra­mat i kosz­mar. Abbott i Wong rze­czy­wi­ście spo­ro swo­jej uwa­gi po­świę­ca­ją bo­ha­ter­ce. To im się na­praw­dę chwa­li, bo w ca­łej hi­sto­rii to ona win­na być naj­waż­niej­sza. Spo­sób w jaki uj­mu­ją jej spoj­rze­nie na świat jest cał­kiem nie­zły. Dość do­brze roz­pi­su­ją ak­cję i to co dzie­je się w trak­cie cią­ży. Ko­bie­ta po­wo­li tra­ci kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią, a wszy­scy, na któ­rych mo­że li­czyć, od­wra­ca­ją się do niej ple­ca­mi. Sce­ny z punk­tu wi­dze­nia bo­ha­ter­ki na­pi­sa­no wspa­nia­le, choć miej­sca­mi wtór­nie wo­bec ad­ap­ta­cji Po­lań­skie­go, ale to już kwe­stia opar­cia mi­ni­se­ria­lu na tym sa­mym dzie­le. I wszyst­ko by­ło­by w po­rząd­ku, gdy­by na tym po­prze­sta­no. Nie po­wstał­by mo­że twór szcze­gól­nie ory­gi­nal­ny, ale przy­naj­mniej kon­se­kwent­ny w uka­zy­wa­niu świa­ta przed­sta­wio­ne­go. Nie­ste­ty, sce­na­rzy­ści kon­se­kwent­ni nie są.
Wszyst­ko to co Ab­bott i Wong bu­du­ją nisz­czą chwi­la­mi, w któ­rych ka­żą wi­dzo­wi spoj­rzeć na wszyst­kie wy­da­rze­nia z in­nej per­spek­ty­wy. Wte­dy po­da­ją wszyst­ko na tacy, odzie­ra­jąc hi­sto­rię z war­stwy ta­jem­ni­czo­ści i nie­pew­no­ści. I choć mo­men­ta­mi za­sta­na­wia­my się, czy to wszyst­ko nie jest ułu­dą głów­nej bo­ha­ter­ki, to twór­cy co ja­kiś czas ostro przy­po­mi­na­ją nam, że nie. W ten spo­sób „Dziec­ko Rose­ma­ry” sta­je się zwy­czaj­nym, nie­wy­róż­nia­ją­cym się stra­sza­kiem z sa­ta­ni­stycz­ny­mi mo­ty­wa­mi i cał­kiem do­bry­mi dia­lo­ga­mi — ni­czym wy­jąt­ko­wym. Upie­rać moż­na by się, że gdzieś w tym wszyst­kim jest ja­kieś dru­gie dno, że sce­na­rzy­ści chcą się po­dzie­lić swo­imi prze­my­śle­nia­mi na te­mat ko­bie­cej cią­ży, jed­nak sku­tecz­nie to dru­gie dno gi­nie pod war­stwą kiep­skich sce­na­riu­szo­wych roz­wią­zań.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Agniesz­ka Ho­lland po­peł­nia te same błę­dy, co w czę­ści pierw­szej — we­spół ze sce­na­rzy­sta­mi nie mo­że się zde­cy­do­wać, jak po­ka­zać hi­sto­rię Rose­ma­ry Wood­house.
Naj­le­piej wy­cho­dzą jej więc sce­ny, w któ­rych po­zo­sta­je­my bli­sko bo­ha­ter­ki. Re­ży­ser­ka kunsz­tow­nie przed­sta­wia jej strach i za­gro­że­nie. Ra­zem z Rose­ma­ry wie­le prze­ży­wa­my, do tego stop­nia, że wręcz czu­je­my jej cier­pie­nie. Przy­naj­mniej na sa­mym po­cząt­ku, po­nie­waż ta­ką at­mos­fe­rę za­szczu­cia i bez­bron­no­ści sku­tecz­nie Ho­lland po­tem nisz­czy, re­ali­zu­jąc wie­le scen w zbyt prze­sa­dzo­nej, bru­tal­nej sty­li­sty­ce. W za­ło­że­niu ma­ją one po­wo­do­wać oszo­ło­mie­nie, ale nie­ste­ty spo­ra ich część bu­dzi ra­czej mi­mo­wol­ny uśmiech na twa­rzy — zwłasz­cza te, któ­re po­ka­zu­ją efek­tow­ne śmier­ci bo­ha­te­rów (nie, nie jes­tem sa­dys­tą).
Naj­więk­szym zmar­no­wa­nym po­ten­cja­łem oka­zu­je się jed­na z ostat­nich scen, kie­dy Rose­ma­ry za­glą­da do ko­ły­ski no­wo­na­ro­dzo­ne­go dziec­ka. U Po­lań­skie­go widz śle­dzi je­dy­nie re­ak­cję bo­ha­ter­ki, u Ho­lland oglą­da nie­mow­la­ka wraz z nią, co sku­tecz­nie od­bie­ra tej chwi­li ja­ką­kol­wiek ma­gię. Nie moż­na w ten spo­sób, co praw­da, za­rzu­cić Ho­lland śle­pe­go na­śla­dow­nic­twa, ale ory­gi­nal­ność, na ja­ką się kusi, oka­zu­je się osta­tecz­nym gwoź­dziem do trum­ny mi­ni­se­ria­lu.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Je­śli war­to dla cze­goś obej­rzeć tę re­in­ter­pre­ta­cję po­wie­ści Iry Le­vi­na, to są to wy­stę­py więk­szo­ści ak­to­rów. Zoe Sal­da­na jako Rose­ma­ry daje w tej czę­ści praw­dzi­wy ak­tor­ski po­pis. Jest nie­zwy­kle au­ten­tycz­na w swo­jej roli, a przy tym bar­dzo, w prze­ci­wień­stwie do sce­na­rzy­stów i pani re­ży­ser, kon­se­kwent­na, dzię­ki cze­mu ani na chwi­lę nie wąt­pi­my w to co bo­ha­ter­ka na ekra­nie prze­ży­wa.
Pat­rick J. Adams jest za to w roli Guya znów kiep­ski, ale nie­co lep­szy niż w czę­ści pierw­szej. Przede wszyst­kim na­le­ży mu za­rzu­cić to że w swą grę wkła­da bar­dzo ma­ło emo­cji. W po­łą­cze­niu z nie­zbyt sze­ro­kim, ogra­ni­czo­nym ze­sta­wem min, skła­da się to na wy­stęp prze­cięt­ny i nie­po­ry­wa­ją­cy.
Znów ab­so­lut­nie fan­ta­stycz­nie gra Ca­role Bou­quet. Jej Mar­gaux Cas­ta­vet ko­lej­ny raz jest jed­no­cze­śnie sym­pa­tycz­na i nie­po­ko­ją­ca, co ak­tor­ka w per­fek­cyj­ny spo­sób wy­ra­ża dwu­znacz­nym uśmie­chem. To na­praw­dę zna­ko­mi­ta rola.
Kro­ku Bo­uqu­et do­trzy­mu­je bar­dzo do­bry Ja­son Isaacs, któ­re­go ota­cza pew­na aura ta­jem­ni­czo­ści oraz nie­bez­piecz­no­ści. Ro­man Cas­ta­vet w uję­ciu Isaacsa fa­scy­nu­je i wzbu­dza lęk jed­no­cze­śnie, efek­tyw­nie po­ry­wa­jąc wi­dza.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Zdję­cia zre­ali­zo­wa­no pod wzglę­dem tech­nicz­nym bar­dzo pie­czo­ło­wi­cie. Po­now­nie za­chwy­ca­ją prze­ślicz­nie uka­za­ne pa­ry­skie ple­ne­ry oraz cie­ka­we wnę­trza. Sce­no­gra­fia zresz­tą stoi na bar­dzo wy­so­kim po­zio­mie i wszyst­ko do­pię­to w niej na ostat­ni gu­zik. Ko­lej­ne uję­cia cał­kiem spraw­nie zmon­to­wa­no, choć wpraw­ne oko do­strze­że kil­ka drob­nych błę­dów. Wra­że­nie robi zna­ko­mi­ta cha­rak­te­ry­za­cja, zwłasz­cza w przy­pad­ku po­sta­ci Ro­se­ma­ry, któ­rej wy­cień­cze­nie cha­rak­te­ry­za­to­rzy za­zna­czy­li pierw­szo­rzęd­nie. Efek­ty spe­cjal­ne znów są dość przy­zwo­ite i nie kłu­ją w oczy. An­to­ni Ko­ma­sa­-Ła­zar­kie­wicz two­rzy zaś nie­złą opra­wę mu­zycz­ną. Choć nie spo­sób unik­nąć po­rów­nań ze ścież­ką dźwię­ko­wą na­pi­sa­ną przez Ko­me­dę do fil­mu Po­lań­skie­go, to trze­ba przy­znać, że kom­po­zy­cje pro­po­no­wa­ne przez Ko­ma­sa­-Ła­zar­kie­wi­cza coś w so­bie ma­ją i dość do­brze bu­du­ją na­strój.

MA­NIAK OCE­NIA


Moje oba­wy co do no­we­go „Dziec­ka Rose­ma­ry” speł­ni­ły się w stu pro­cen­tach. Twór­cy nie po­tra­fili za­pro­po­no­wać wi­dzom cze­goś wy­jąt­ko­we­go — nie­zde­cy­do­wa­ni, czy po­zo­stać wier­ny­mi nie­jed­no­znacz­nej ad­ap­ta­cji Po­lań­skie­go czy też po­sta­wić na więk­szą do­słow­ność (przy czym tak czy siak żad­na z tych dróg nie do koń­ca by się spraw­dzi­ła), przy­go­to­wa­li hor­ror nie­spój­ny, a przez to nie do koń­ca an­ga­żu­ją­cy wi­dza. Szko­da, ale przy­naj­mniej moż­na po­po­dzi­wiać Pa­ryż, Sal­da­nę, Bou­quet i Isaacsa. Za­wsze coś.

ŚRED­NI

Komentarze