Maniak ocenia #134: "Penny Dreadful" S01E04

MA­NIAK SŁO­WEM WSTĘPU


Re­cen­zja czwar­te­go od­cin­ka „Pe­nny Dread­ful” przy­cho­dzi trosz­kę spóź­nio­na, po­nie­waż w ze­szłym ty­go­dniu, przez róż­ne zo­bo­wią­za­nia, nie uda­ło mi się go obej­rzeć. Na szczę­ście se­ans już za mną, więc, w ra­mach przy­go­to­wań do od­sło­ny z nu­me­rem pięć, na­gra­fo­ma­nię trosz­kę o mo­ich od­czu­ciach. Od­czu­ciach, jak zwy­kle bar­dzo en­tu­zja­stycz­nych — tak już mam, że zbyt du­żo rze­czy mi się po­do­ba, co zresz­tą pew­nie wi­dać po ilo­ści „Do­brych”, ja­kie nawy­sta­wi­łem. W każ­dym ra­zie trzy po­przed­nie od­cin­ki „Pe­nny Dread­ful” by­ły na­praw­dę ge­nial­ne (o, znów to ro­bię) — nie tyl­ko dzię­ki wy­jąt­ko­wej, nie­po­ko­ją­cej at­mos­fe­rze, ale też, a mo­że przede wszyst­kim, dzię­ki umie­jęt­nej, in­te­li­gent­nej za­ba­wie ma­te­ria­łem źró­dło­wym, tj. licz­ny­mi po­wie­ścia­mi go­tyc­ki­mi, m.in.: „Dra­cu­lą” i „Fran­ken­stei­nem”. Oglą­da się to świet­nie, zwłasz­cza, że twór­cy z ni­czym się nie śpie­szą i po­zwa­la­ją po­wo­li za­nu­rzać się wi­dzo­wi w fa­scy­nu­ją­cy świat dzie­więt­na­sto­wiecz­ne­go Lon­dy­nu.

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Od­ci­nek za­ty­tu­ło­wa­no „De­mi­monde”, czy­li do­słow­nie „Pół­świat”, któ­re­go kon­cep­cję tłu­ma­czy­ła Va­nes­sa Ives w pi­lo­cie, mó­wiąc o do­strze­ga­niu tego, co ist­nie­je poza świa­tem, ja­kie­go do­świad­cza­my na co dzień. Sło­wo to ma jed­nak jesz­cze jed­no zna­cze­nie — uży­wa­ne jest w od­nie­sie­niu do osób, ży­ją­cych głów­nie w wie­ku dzie­więt­na­stym, któ­re wiod­ły he­do­ni­stycz­ny tryb ży­cia. I to wła­śnie ta­kie zna­cze­nie pa­su­je do od­cin­ka, po­nie­waż sku­pia się on na po­sta­ci Do­ria­na Graya, ide­al­nie pa­su­ją­cej do tej de­fi­ni­cji.
Już na sa­mym po­cząt­ku za­pra­sza­ni je­ste­śmy do świa­ta bo­ha­te­ra po­wie­ści Osca­ra Wilde’a. Wi­dzi­my dwie jego twa­rze — z jed­nej stro­ny oso­bę za­nu­rzo­ną w naj­róż­niej­sze­go ro­dza­ju przy­jem­no­ściach, a z dru­giej ko­goś, kto jest zdol­ny do chwi­li re­flek­sji. Gray za­ry­so­wa­ny jest fan­ta­stycz­nie — John Lo­gan, sce­na­rzy­sta, znów mnó­stwo czer­pie z książ­ki i do­pa­so­wu­je to wszyst­ko do fa­bu­ły swo­je­go se­ria­lu. Efek­tem jest za­dzi­wia­ją­co uda­na hy­bry­da, któ­ra szcze­gól­nie ucie­szy wszyst­kich za­zna­jo­mio­nych z ory­gi­na­łem pió­ra Wilde’a. Ale nie tyl­ko ich, po­nie­waż Lo­gan wspa­nia­le bu­du­je re­la­cje mię­dzy wiecz­nie mło­dym Do­ria­nem a dwój­ką in­nych waż­nych po­sta­ci — Va­ne­ssą Ives oraz Etha­nem Chan­dle­rem. Te pro­wa­dzą zaś do nie­spo­dzie­wa­ne­go za­koń­cze­nia, któ­rym sce­na­rzy­sta udo­wad­nia po­my­sło­wość, kunszt i wiel­ką wszech­stron­ność. A przy oka­zji daje wi­dzom lek­kie­go prztycz­ka w nos.
Po­zo­sta­jąc na chwi­lę przy Chan­dle­rze, to trze­ba za­uwa­żyć, że po­wo­li co­raz bar­dziej się ta po­stać roz­wi­ja. Czwar­ty od­ci­nek ja­sno daje do zro­zu­mie­nia, że Ame­ry­ka­nin skry­wa ja­kąś mrocz­ną ta­jem­ni­cę. Sce­na­rzy­sta su­ge­ru­je to bar­dzo zgrab­nie i mą­drze, tak że­by pew­nych rze­czy moż­na się by­ło już na tym eta­pie do­my­ślić, ale by jed­no­cze­śnie nie wie­dzieć wszyst­kie­go.
Lo­gan oczy­wi­ście nie za­po­mi­na o wąt­ku głów­nym, w któ­rym ak­cja roz­wi­ja się w iście cie­ka­wym kie­run­ku. Jest spo­ro ukło­nów w stro­nę kla­sy­ki, jak choć­by go­ścin­ny wy­stęp pro­fe­so­ra Van Hel­sin­ga czy też ko­lej­ne na­wią­za­nia do Miny Har­ker. Poza nimi jed­nak, ob­ser­wu­je­my dal­sze sta­ra­nia nie­ustra­szo­nej dru­ży­ny Mal­col­ma Mu­rraya, któ­ra sta­ra się (na­da­rem­nie, za­pew­ne) od­na­leźć le­kar­stwo na wam­pi­ryzm. Sce­na­rzy­sta daw­ku­je ko­lej­ne in­for­ma­cje, ale do­da­je też spo­ro nie­wia­do­mych, tak by pod­sy­cić cie­ka­wość. I rze­czy­wi­ście się mu uda­je. Nie po­prze­sta­je jed­nak na roz­wo­ju fa­bu­ły i po­świę­ca też czas na bo­ha­te­rów, kształ­tu­jąc bar­dzo spe­cy­ficz­ną więź Mu­rraya i Fran­ken­stei­na, a tak­że zdra­dza­jąc coś wię­cej na te­mat sto­sun­ków tego pierw­sze­go z Va­ne­ssą Ives.
Bar­dzo cie­ka­wym za­bie­giem jest też osa­dze­nie du­żej część od­cin­ka pod­czas krwa­we­go przed­sta­wie­nia te­atral­ne­go, przez pry­zmat któ­re­go wie­le do­wia­du­je­my się o po­szcze­gól­nych po­sta­ciach. Spek­takl po­zwa­la tak­że pod­kre­ślić pew­ne istot­ne dla od­cin­ka mo­ty­wy, co Lo­gan czy­ni nie­zwy­kle zręcz­nie.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


To dru­gie i ostat­nie w tym se­zo­nie po­dej­ście ir­landz­kiej re­ży­ser­ki Dear­bhly Walsh do „Pe­nny Dread­ful”. Po­dej­ście rów­nie do­bre, co w po­przed­nim od­cin­ku.
Tym, co naj­bar­dziej rzu­ca się w oczy, jest spo­sób, w jaki re­ży­ser­ka roz­po­czy­na wie­le scen. Sku­pia się naj­pierw na pew­nych sym­bo­lach, któ­re po­ka­zu­je na zbli­że­niach, a do­pie­ro po­tem roz­wi­ja ak­cję. To traf­ne i z ca­łą pew­no­ścią uda­ne roz­wią­za­nie.
Po­dob­nie jak po­przed­nio bawi się ko­lo­ry­sty­ką. W chwi­lach spo­koj­niej­szych na ekra­nie jest ja­śniej i ja­skra­wiej, na­to­miast tam, gdzie do świa­ta „Pe­nny Dre­ad­ful” wkra­cza ta­jem­ni­ca, nie­po­kój i nie­jed­no­znacz­ność, Walsh ko­rzy­sta z barw mrocz­nych.
Re­ży­ser­ka stra­szy dość efek­tyw­nie, ale w grun­cie rze­czy w „De­mi­monde” nie o to cho­dzi. Naj­waż­niej­sza jest at­mos­fe­ra, a ta utrzy­ma­na jest po mi­strzow­sku, dzię­ki za­sto­so­wa­niu wie­lu in­te­re­su­ją­cych po­my­słów. Walsh czę­sto po­ka­zu­je sce­ny pod wy­myśl­nym ką­tem, przez co umie­jęt­nie udziw­nia od­ci­nek, oczy­wi­ście w po­zy­tyw­nym tego sło­wa zna­cze­niu. Tam, gdzie dany mo­ment tego wy­ma­ga, sta­wia też na nie­do­po­wie­dze­nia, nie ata­ku­jąc wi­dza do­słow­no­ścią i po­zo­sta­wia­jąc pew­ne rze­czy poza sfe­rą jego wzro­ku. Czę­ściej niż w od­cin­ku trze­cim sto­su­je dłuż­sze uję­cia, któ­re tak wspa­nia­le wy­ko­rzy­sty­wał Bay­ona.
Walsh świet­nie pro­wa­dzi też mon­taż, któ­ry do­sto­so­wu­je do tem­pa wy­da­rzeń. Wi­dać to zwłasz­cza pod ko­niec, kie­dy pierw­szo­rzęd­nie zwięk­sza mon­ta­żo­wy­mi roz­wią­za­nia­mi na­pię­cie.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Spo­śród ak­to­rów moc­no wy­bi­ja się Reeve Car­ney jako Do­rian Gray. Ak­tor bez­błęd­nie osnu­wa wo­kół sie­bie pew­ną au­rę ta­jem­ni­cy, two­rząc kre­ację in­try­gu­ją­cą i wzbu­dza­ją­cą cie­ka­wość.
Po­praw­nie ra­dzi so­bie Josh Hart­nett, któ­re­mu uda­je się nie­co po­głę­bić, od­gry­wa­ne­go przez sie­bie Etha­na Chan­dle­ra. Być mo­że nie sto­su­je przy tym ja­kichś wy­myśl­nych środ­ków, ale jego wy­stęp i tak jest bar­dzo po­rząd­ny.
Za­chwy­ca Bi­llie Pi­per w roli Bro­ny Croft. Ła­twość, z ja­ką po­ka­zu­je na ekra­nie zmie­nia­ją­ce się emo­cje bo­ha­ter­ki, to coś, na co pa­trzy się z praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią.
Nie­zmien­nie cu­dow­nie gra oczy­wi­ście Eva Green, choć w jej przy­pad­ku to aku­rat nic dziw­ne­go. Ta­jem­ni­czość, ale i za­gu­bie­nie oraz w pew­nych mo­men­tach iro­nicz­ność wy­cho­dzą ak­tor­ce na­tu­ral­nie i bar­dzo prze­ko­nu­ją­co. Jest jako Va­ne­sa Ives ka­pi­tal­na.
Złe­go sło­wa nie moż­na po­wie­dzieć o Ti­mo­thym Dal­to­nie, co nie po­win­no ni­ko­go dzi­wić. Jego Mal­colm Mu­rray to po­stać do­stoj­na, wy­co­fa­na i roz­sąd­na, ale po­tra­fią­ca też dać upust emo­cjom, co w wy­ko­na­niu Dal­to­na wy­cho­dzi zna­ko­mi­cie.
Mi­łą nie­spo­dzian­ką oka­zu­je się go­ścin­na rola Olly’ego Ale­xan­dra („Po­dró­że Gul­li­ve­ra”, „Wiel­kie na­dzie­je” Mike’a Ne­we­lla). Gra on w „De­mi­monde” mło­de­go wam­pi­ra na skra­ju sza­leń­stwa. Jest prze­ra­ża­ją­cy, a w swo­ją kre­ację wkła­da tyle środ­ków, ile po­trze­ba, ni­gdy nie prze­kra­cza­jąc gra­ni­cy. I do­brze, bo ła­two tę po­stać moż­na by­ło prze­ry­so­wać.
Znacz­nie mniej­sza ro­lę niż ostat­nio ma Har­ry Tre­ada­way jako Vic­tor Fran­ken­stein. Szcze­gól­nie do­bry jest w sce­nach z Ro­rym Ki­nnea­rem, czy­li po­two­rem. Ten dru­gi zaś wspa­nia­le uka­zu­je dwa róż­ne ob­li­cza swe­go bo­ha­te­ra — groź­ną, rosz­cze­nio­wą po­sta­wę oraz ra­dość z wy­ko­ny­wa­nej w te­atrze pra­cy. Prze­cho­dzi mię­dzy nimi płyn­nie i wia­ry­god­nie.
Cie­szą drob­ne epi­zo­dy Alu­na Arm­stron­ga (któ­ry po­ka­zał się już w od­cin­ku trze­cim) oraz Da­vi­da War­ne­ra („Ti­ta­nic”) — do­sko­na­łych bry­tyj­skich ak­to­rów star­sze­go po­ko­le­nia.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Zdję­cia zre­ali­zo­wa­no per­fek­cyj­nie. Peł­ne de­ta­li zbli­że­nia, oraz prze­pięk­ne sce­ne­rie po­ka­zy­wa­ne z da­le­ka cie­szą oko. Tech­nicz­nie mon­taż jest w po­rząd­ku, choć nie­po­zba­wio­ny kil­ku mniej­szych wad, cza­sa­mi po­wo­du­ją­cy­mi za­gu­bie­nie w prze­strze­ni. Na po­chwa­łę za­słu­gu­je cha­rak­te­ry­za­cja, przy­go­to­wa­na z nie­zwy­kłą wręcz pie­czo­ło­wi­to­ścią. Po raz ko­lej­ny wzrok przy­ku­wa­ją tak­że sce­no­gra­fia i ko­stiu­my. Dźwię­kow­cy do­brze współ­pra­cu­ją z re­ży­ser­ką i od­po­wied­nio wzmac­nia­ją na­pię­cie. Swój wkład w wy­jąt­ko­wą at­mos­fe­rę ma też oczy­wi­ście Abel Ko­rze­niow­ski, au­tor wpa­da­ją­cych w ucho kom­po­zy­cji.

MA­NIAK OCE­NIA


Ko­lej­ny od­ci­nek „Pen­ny Dre­ad­ful” znów mnie ocza­ro­wał. A sko­ro re­cen­zja go­to­wa, to za­bie­ram się za ko­lej­ny.

DO­BRY

Komentarze