Maniak ocenia #136: "Penny Dreadful" S01E06

MA­NIAK ROZ­PO­CZY­NA


Na sam po­czą­tek kil­ka słów wy­ja­śnień. Mój lap­top nie­ste­ty tra­fił na ja­kiś czas do na­pra­wy, w związ­ku z czym mia­łem ogra­ni­czo­ny do­stęp do In­ter­ne­tu i przez to not­ki uka­zy­wa­ły się rza­dziej niż zwy­kle. Na szczę­ście lap­top na­pra­wio­ny, a ja mo­gę po­wró­cić do re­gu­lar­ne­go pi­sa­nia. A po­wrót ten na­le­ży za­cząć od „Pe­nny Dread­ful”.
Po emo­cjo­nu­ją­cym od­cin­ku, sku­pia­ją­cym się na naj­bar­dziej in­try­gu­ją­cej po­sta­ci se­ria­lu, czy­li Va­ne­ssie Ives, czas na po­wrót do wy­da­rzeń bie­żą­cych w świe­cie se­ria­lu. Sce­na­rzy­sta, John Lo­gan, po­przecz­kę po­sta­wił so­bie po­przed­nią od­sło­ną „Pe­nny Dread­ful” bar­dzo wy­so­ko. Czy spro­stał rzu­co­ne­mu przez sa­me­go sie­bie wy­zwa­niu w od­cin­ku szó­stym?

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Tym ra­zem ty­tuł brzmi „What Death Can Join To­ge­ther”, czy­li, w swo­bod­nym tłu­ma­cze­niu, „Co śmierć złą­czy”. To dość oczy­wi­sta alu­zja do frag­men­tu tek­stu ce­re­mo­nii ślub­nej, w kon­tek­ście od­cin­ka ty­tuł ten od­no­si się zaś do słów dok­to­ra Fran­ken­stei­na.
W prze­ci­wień­stwie do po­przed­nich czę­ści, tu­taj nie uświad­czy­my kon­kret­ne­go wąt­ku prze­wod­nie­go. Lo­gan ska­cze po kil­ku hi­sto­riach i po­świę­ca każ­dej z nich mniej wię­cej tyle samo cza­su. Taki za­bieg wpro­wa­dza do se­ria­lu nie­co dy­na­mi­zmu. Ob­ser­wu­je­my więc ko­lej­ne dzia­ła­nia nie­co uszczu­plo­nej nie­ustra­szo­nej dru­ży­ny sir Mal­col­ma Mu­rra­ya, któ­ra bada ko­lej­ne po­szla­ki i co­raz bar­dziej zbli­ża się do Miny Har­ker. Tym­cza­sem Va­ne­ssa spę­dza czas z Do­ria­nem Gra­yem, pro­fe­sor Van Hel­sing prze­ka­zu­je Fran­ken­stei­no­wi istot­ne in­for­ma­cje, a Ca­li­ban zma­ga się ze swo­imi uczu­cia­mi.
Po raz ko­lej­ny mu­szę wspo­mnieć o tym, jak in­te­li­gent­nie sce­na­rzy­sta wpla­ta w se­rial ele­men­ty go­tyc­kich po­wie­ści. W tym od­cin­ku przede wszyst­kim za­chwy­ca za­ba­wą po­wie­ścią Mary She­lley o dok­to­rze Fran­ken­stei­nie. Lo­gan do­sko­na­le od­da­je jej na­strój i po­ru­sza po­dob­ne kwe­stie, co au­tor­ka, nie ule­ga­jąc tym sa­mym czę­stym tren­dom uka­zy­wa­nia po­two­ra Fran­ken­stei­na w uprosz­czo­nej czy wręcz spa­czo­nej wer­sji. Ow­szem, wie­le do­da­je od sie­bie i wpro­wa­dza sze­reg zmian, ale są to zmia­ny prze­my­śla­ne i do­sko­na­le do­pa­so­wu­ją­ce bo­ha­te­rów do świa­ta se­ria­lu. Świet­nie pod­cho­dzi też do po­sta­ci pro­fe­so­ra Van Hel­sin­ga, po­dej­mu­jąc pew­ne tro­py z „Dra­cu­li” Sto­ke­ra i moc­no je roz­wi­ja­jąc. Do­wia­du­je­my się mię­dzy in­ny­mi, skąd pro­fe­sor tyle wie o wam­pi­rach (i jest to wy­ja­śnie­nie bar­dzo sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce). W mniej­szym stop­niu Lo­gan od­wo­łu­je się do „Por­tre­tu Do­ria­na Graya”, zwra­ca­jąc uwa­gę ra­czej na naj­waż­niej­sze ele­men­ty, ale pe­nny­dread­fu­lo­wy Do­rian nie jest na ra­zie po­sta­cią na tyle roz­wi­nię­tą i wciąż skry­wa wie­le ta­jem­nic. Ge­nial­ne jest swe­go ro­dza­ju bu­rze­nie czwar­tej ścia­ny i bez­po­śred­nia aluz­ja do li­te­ra­tu­ry spod zna­ku pe­nny dread­ful wła­śnie, w tym utwo­ru, któ­ry sta­no­wił in­spi­ra­cję dla Bra­ma Sto­ke­ra.
Lo­gan przy tym wszyst­kim nie za­po­mi­na o roz­wo­ju re­la­cji po­mię­dzy bo­ha­te­ra­mi. Two­rzy się po­mię­dzy nimi bar­dzo skom­pli­ko­wa­na sieć po­wią­zań, przez co ich sto­sun­ki co­raz bar­dziej cie­ka­wią. Jest tak zwłasz­cza w przy­pad­ku sir Mal­col­ma Mu­rraya, któ­ry do­ko­nu­je w od­cin­ku fa­scy­nu­ją­cych wy­bo­rów, zwią­za­nych z in­ny­mi po­sta­cia­mi. Nie­mniej in­te­re­su­ją­co jest też je­śli cho­dzi o dok­to­ra Fran­ken­ste­ina.
Fa­bu­ła se­ria­lu moc­no po­su­wa się do przo­du, a wszyst­kie roz­po­czę­te wąt­ki po­wo­li za­czy­na­ją się za­zę­biać i wpły­wać na sie­bie na­wza­jem. To bar­dzo do­brze. Oczy­wi­ście od sa­me­go po­cząt­ku wia­do­mo by­ło, że do­kądś ca­ła hi­sto­ria zmie­rza, ale te­raz moż­na się już do­my­ślać, w ja­kim mniej wię­cej kie­run­ku pój­dzie. I trze­ba przy­znać, że na­wet ten kie­ru­nek za­ska­ku­je, co Lo­gan pod­kre­śla do­sko­na­łym fina­łem od­cin­ka.
Świet­ne są dia­lo­gi. Znów na­zna­czo­ne są pew­nym wy­ra­fino­wa­niem, ale jed­no­cze­śnie brak w nich wszyst­kim prze­sa­dy. Lo­gan ni­gdy nie prze­kra­cza okre­ślo­nej li­nii, wtrą­ca­jąc tu i ów­dzie cha­rak­te­ry­stycz­ne dla dzie­więt­na­sto­wiecz­nej an­gielsz­czy­zny ele­men­ty, ale też dba­jąc o to by do­brze się tego słu­cha­ło.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Coky Gie­do­ryc po raz dru­gi (i ostat­ni, a przy­naj­mniej w tym se­zo­nie) re­ży­se­ru­je „Pen­ny Dre­ad­ful”. Ra­dzi so­bie nie­co le­piej niż w po­przed­nim od­cin­ku. W „What Death Can Join To­ge­ther” ko­rzy­sta z więk­szej licz­by dłuż­szych ujęć i nie­co sub­tel­niej bu­du­je na­pię­cie. Do tego ma kil­ka traf­nych po­my­słów na kom­po­zy­cję ka­dru i czę­sto (ale nie: zbyt czę­sto) po­zwa­la zer­kać na świat cza­mi bo­ha­te­rów, dzię­ki cze­mu ła­twiej się z nimi utoż­sa­mić. Do­brze ope­ru­je zbli­że­nia­mi, pod­kre­śla­jąc nie tyl­ko emo­cje, ale i waż­ne dla fa­bu­ły de­ta­le. Nie­zwy­kle umie­jęt­nie krę­ci sce­ny ak­cji, któ­re do­star­cza­ją wi­dzo­wi od­po­wied­nie­go dresz­czy­ku emo­cji. W klu­czo­wych dla od­cin­ka mo­men­tach sku­tecz­nie stra­szy, a róż­ne fan­ta­stycz­ne czy hor­ro­ro­we ele­men­ty uka­zu­je bar­dzo po­my­sło­wo.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Ak­to­rzy po raz szó­sty spi­su­ją się pierw­szo­rzęd­nie. I tak Ti­mo­thy Dal­ton two­rzy do­sko­na­le prze­my­śla­ną kre­ację nie­co wy­co­fa­ne­go i do­świad­czo­ne­go przez ży­cie Mal­col­ma Mu­rraya. Z od­cin­ka na od­ci­nek po­stać ta sta­je się co­raz głęb­sza i co­raz le­piej ją ro­zu­mie­my, a Dal­ton bar­dzo na­tu­ral­nie to za­zna­cza.
Rola Jo­sha Hart­ne­tta, któ­ry wcie­la się w Etha­na Chan­dle­ra, jest z ko­lei dość po­rząd­na i na pew­no ak­to­ro­wi nie moż­na wie­le za­rzu­cić. Cze­kam jed­nak na od­ci­nek cał­ko­wi­cie po­świę­co­ny bo­ha­te­ro­wi, tak aby Hart­nett mógł wię­cej po­ka­zać.
Prze­cu­dow­nie gra oczy­wi­ście moja ulu­bio­na Eva Green. Każ­da sce­na w jej wy­ko­na­niu to ist­ny maj­stersz­tyk. Ak­tor­ka do­sko­na­le gra mi­mi­ką, gło­sem i spo­so­bem po­ru­sza­nia się, wia­ry­god­nie oży­wia­jąc na ekra­nie po­stać ta­jem­ni­czej Va­ne­ssy Ives.
Part­ne­ru­ją­cy Green w wie­lu sce­nach Reeve Car­ney tak­że spraw­dza się zna­ko­mi­cie. Być mo­że nie do koń­ca uda­je mu się wyjść spod cie­nia Green, ale przy­naj­mniej do­trzy­mu­je jej god­ne­go to­wa­rzy­stwa. Jego Do­rian Gray to po­stać pod kil­ko­ma wzglę­da­mi po­dob­na do Va­nes­sy Ives, przede wszyst­kim ktoś bar­dzo ta­jem­ni­czy i nie­jed­no­znacz­ny. Car­ne­yowi uda­je się to traf­nie uchwy­cić.
Głę­bo­ką, per­fek­cyj­nie za­gra­ną ro­lą za­chwy­ca Ha­rry Tread­a­way. Jako Vic­tor Fran­ken­stein wy­da­je się być nie­co za­gu­bio­ny i ro­ze­rwa­ny po­mię­dzy dwo­ma świa­ta­mi. Jego bo­ha­ter wciąż po­szu­ku­je wła­ści­wej dro­gi, a Tread­a­way to ak­tor ide­al­ny do tego, by to po­szu­ki­wa­nie po­ka­zać.
Wspa­nia­ły jest tak­że Rory Kinn­ear, któ­ry przede wszyst­kim ide­al­nie gra emo­cja­mi. Jako Ca­li­ban cier­pi, prze­ży­wa nie­speł­nio­ną mi­łość, od­czu­wa złość i fru­stra­cję, by wresz­cie wy­buch­nąć. To wszyst­ko Kinn­ear pre­zen­tu­je na ekra­nie z nie­zwy­kłym wy­czu­ciem, dzię­ki cze­mu jego rola wy­pa­da na­praw­dę prze­ko­nu­ją­co.
Go­ścin­nie po raz ko­lej­ny po­ja­wia się Da­vid War­ner jako pro­fe­sor Van Hel­sing. War­ner, choć w „Pe­nny Dread­ful” ma ra­czej ma­łą ro­lę, do­brze ją prze­my­ślał i w ten spo­sób prze­no­si na ekra­ny te­le­wi­zo­rów (czy też mo­ni­to­rów) po­stać in­try­gu­ją­cą i cie­ka­wą.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Świat „Pe­nny Dread­ful” nie­po­koi, ale też urze­ka, a wszyst­ko dzię­ki rze­szy lu­dzi, zaj­mu­ją­cych się tech­nicz­ny­mi aspek­ta­mi se­ria­lu.
Pra­cy ka­me­ry ra­czej nie moż­na nic za­rzu­cić — jest płyn­na i zrów­no­wa­żo­na. Z mon­ta­żem cza­sa­mi jest po­dob­ny pro­blem, co po­przed­nio — nie­któ­re uję­cia zda­ją się być trosz­kę rwa­ne. Na­to­miast poza tym rzad­kim w grun­cie rze­czy man­ka­men­tem, pod wzglę­dem mon­ta­żo­wym od­ci­nek przy­go­to­wa­no do­brze.
Je­śli cho­dzi o sce­no­gra­fię, ko­stiu­my i cha­rak­te­ry­za­cję, to znów wło­żo­no w te ele­men­ty ogrom pra­cy, co aż rzu­ca się w oczy. Cał­kiem nie­złe są też efek­ty spe­cjal­ne, któ­re wy­ko­rzy­sta­no z po­my­słem.
Nie moż­na oczy­wi­ście nie wspo­mnieć o ge­nial­nie do­pa­so­wa­nej do ak­cji mu­zy­ce Abla Ko­rze­niow­skie­go. Kom­po­zy­tor po­ma­ga twór­com zbu­do­wać nie byle ja­ką at­mos­fe­rę.

MA­NIAK OCE­NIA


„What Death Can Join To­ge­ther” to ko­lej­na, świet­na część „Pe­nny Dread­ful”. Być mo­że nie tak do­bra, jak od­ci­nek po­przed­ni, ale i tak nie­znacz­nie gor­sza. Oby ta­kich se­ria­li przy­by­wa­ło.

DO­BRY

Komentarze