Maniak ocenia #143: "Kaze tachinu"

MA­NIAK KLE­CI WSTĘP


Mi­ya­za­ki Ha­ya­o (宮崎駿) to wiel­ki ar­ty­sta, któ­ry ma na swym kon­cie wiel­kie osią­gnię­cia, za­rów­no ko­mik­so­we jak i fil­mo­we. Nie bez po­wo­du na­zy­wa­ny jest on ja­poń­skim Dis­ne­yem (choć sam ta­kie­go okre­śle­nia nie lubi), a ob­ra­zy ta­kie jak: „Nau­si­caä z Do­li­ny Wiat­ru”, „Mój są­siad To­to­ro”, „Księż­nicz­ka Mo­no­no­ke” czy „Spi­ri­ted Away: W kra­inie bo­gów” zy­ska­ły uzna­nie na ca­łym świe­cie i moż­na śmia­ło po­wie­dzieć, że są jed­ny­mi z naj­lep­szych ani­ma­cji w hi­sto­rii.
Rok temu Mi­ya­za­ki ogło­sił, że od­cho­dzi na fil­mo­wą eme­ry­tu­rę. I choć ta­kie odej­ście ze świa­ta fil­mu za­po­wia­dał już wie­lo­krot­nie, tym ra­zem jego de­cy­zja jest osta­tecz­na. Za­nim jed­nak twór­ca na do­bre po­rzu­cił pra­cę przy ani­ma­cjach, przy­go­to­wał „Ka­ze ta­chi­nu” (『風立ちぬ』), któ­ry do pol­skich kin wej­dzie pod ko­niec sierp­nia jako „Zry­wa się wiatr”. Pro­duk­cję mia­łem oka­zję obej­rzeć nie­daw­no i mo­gę po­wie­dzieć jed­no — Mi­ya­za­ki po­że­gnał się z wi­dza­mi w prze­pięk­ny spo­sób.

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


„Ka­ze ta­chi­nu” to opo­wieść o Ho­ri­ko­shim Ji­rō (堀越二郎), in­ży­nie­rze od­po­wie­dzial­nym za pro­jekt sa­mo­lo­tu Mi­tsu­bi­shi A6M „Ze­ro”, wy­ko­rzy­sty­wa­nym przez Ja­poń­czy­ków pod­czas II woj­ny świa­to­wej. Film sta­no­wi ad­ap­ta­cję man­gi Mi­ya­za­kie­go pod tym sa­mym ty­tu­łem, któ­ra z ko­lei w czę­ści opar­ta jest na praw­dzi­wych lo­sach Ji­rō, a w czę­ści na po­wie­ści Ho­rie­go Tat­suo (堀辰雄) tak­że za­ty­tu­ło­wa­nej „Ka­ze ta­chi­nu”. Ty­tuł taki na­wią­zu­je zaś do wier­sza Pau­la Va­léry’ego pt. „Le Ci­me­tière ma­rin” („Cmen­tarz mor­ski”) a do­kład­niej do wer­su, któ­ry brzmi: „Le vent se lève!… Il faut ten­ter de vivre!” („Zry­wa się wiatr!… Spró­buj­my żyć: tak trze­ba!”).
Opo­wieść za­czy­na się jesz­cze w dzie­ciń­stwie Ji­rō, a wraz z po­stę­pem ak­cji, śle­dzi­my roz­wój bo­ha­te­ra i jego pro­jek­tów. Rów­no­le­gle do wąt­ku sa­mo­lo­to­we­go roz­gry­wa się wą­tek mi­ło­sny (to wła­śnie tu­taj Mi­ya­za­ki czer­pie z po­wie­ści Ho­rie­go) — prze­pięk­nie i bar­dzo ja­poń­sko opo­wie­dzia­ny. Są też świet­nie roz­pi­sa­ne se­kwen­cje snów, któ­re po­zwa­la­ją zaj­rzeć w du­szę głów­ne­go bo­ha­te­ra i sta­no­wią pew­ne­go ro­dza­ju ko­men­tarz do dzia­łań wo­jen­nych Ja­poń­czy­ków.
„Ka­ze ta­chi­nu” to przede wszyst­kim bar­dzo szcze­gó­ło­wy por­tret Ho­ri­ko­shie­go Ji­rō — po­sta­ci nie za­wsze prze­ko­nu­ją­cej, cza­sa­mi wręcz prze­cięt­nej i bez­barw­nej, ale w grun­cie rze­czy skom­pli­ko­wa­nej i gdzieś tam osta­tecz­nie po­tra­fią­cej za­skar­bić sym­pa­tię wi­dza. Mi­ya­za­ki do­sko­na­le wie, jak opo­wie­dzieć jego hi­sto­rię i ude­rzyć w od­po­wied­nie tony — tak, by chwy­cić za ser­ce. Łą­cząc praw­dę hi­sto­rycz­ną (mię­dzy in­ny­mi wspa­nia­le od­wzo­ro­wu­jąc re­alia oraz sam pro­ces pro­jek­to­wa­nia i bu­do­wy sa­mo­lo­tu) z fik­cją (wą­tek mi­łos­ny), two­rzy hi­sto­rię pięk­ną i przej­mu­ją­cą, w któ­rej po­ru­sza wie­le cie­ka­wych kwe­stii. W fil­mie moż­na od­na­leźć pro­blem wy­na­laz­cy i wy­na­laz­ku (zna­ko­mi­cie pod­su­mo­wa­ny w sce­nie wień­czą­cej ob­raz), mo­tyw po­świę­ce­nia, isto­ty praw­dzi­wej mi­ło­ści oraz przy­jaź­ni. Ca­łość okra­szo­na jest wy­ra­żo­ną jed­no­znacz­nie, choć nie do­sad­nie (Mi­ya­za­ki do­ce­nia in­te­li­gen­cję wi­dzów) kry­ty­ką ko­nflik­tów zbroj­nych oraz roli Ja­po­nii w II woj­nie świa­to­wej. No i spo­ro w fil­mie ja­poń­sko­ści — pod­pa­trzyć moż­na pew­ne oby­cza­je, po­znać zu­peł­nie in­ną od na­szej men­tal­ność czy wresz­cie za­ob­ser­wo­wać to, co dzia­ło się Kra­ju Wscho­dzą­ce­go Słoń­ca w dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym — a dzia­ło się wie­le, by wspo­mnieć choć­by o tzw. wiel­kim trzę­sie­niu w re­gio­nie Kan­tō, kry­zy­sie finan­so­wym, czy na­gon­kach po­li­tycz­nych. Po­szcze­gól­ne wy­da­rze­nia gra­ją du­żą ro­lę w ży­ciu głów­ne­go bo­ha­te­ra, a ota­cza­ją­ca go rze­czy­wi­stość jest na bie­żą­co ko­men­to­wa­na w bły­sko­tli­wych dia­lo­gach z jego przy­ja­cie­lem Hon­jō (本庄), sze­fem Ku­ro­ka­wą (黒川), nie­miec­kim tu­ry­stą Ca­stro­pem czy wresz­cie, w sce­nach ma­rzeń sen­nych, z du­cho­wym men­to­rem Ji­rō — Gio­van­nim Ca­pro­nim.
W efek­cie po­wsta­je sce­na­riusz per­fek­cyj­nie wy­wa­żo­ny, zło­żo­ny i peł­ny, któ­ry jest jed­no­cze­śnie chy­ba jed­nym z naj­doj­rzal­szych osią­gnięć Mi­ya­za­kie­go i sta­no­wi zna­ko­mi­te zwień­cze­nie jego pra­cy przy fil­mach.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Swój sce­na­riusz Mi­ya­za­ki re­ali­zu­je w spo­sób prze­my­śla­ny, bar­dzo do­kład­nie do­bie­ra­jąc środ­ki do każ­de­go mo­men­tu fil­mu. W wie­lu pro­wa­dzi nar­ra­cję po­wo­li i z wy­czu­ciem, ale w kil­ku po­zwa­la so­bie też na odro­bi­nę dra­ma­ty­zmu oraz wi­zu­al­ne fa­jer­wer­ki. Pięk­ne, na­stro­jo­we sce­ny, jak ta, w któ­rej Ji­rō pusz­cza w stro­nę uko­cha­nej Na­oko (菜穂子) pa­pie­ro­we sa­mo­lo­ty, prze­ciw­sta­wio­ne są sce­nom o wiel­kim roz­ma­chu, jak wi­do­wi­sko­wo po­ka­za­ne sny z mon­stru­al­ny­mi nie­mal sa­mo­lo­ta­mi czy sym­bo­licz­nie uję­te trzę­sie­nie zie­mi. Po­mi­mo ta­kich roz­bież­no­ści w sty­lu opo­wia­da­nia hi­sto­rii, ca­łość jest nie­zwy­kle spój­na, a wszyst­ko ra­zem robi nie­sa­mo­wi­te wra­że­nie i wie­le mo­men­tów do­słow­nie za­pie­ra dech w pier­si.
Trze­ba jed­nak za­zna­czyć, że film nie jest wol­ny od pew­nych uprosz­czeń i ste­reo­ty­pów — za przy­kład niech po­słu­ży choć­by fakt, że wszy­scy Niem­cy po­ka­za­ni w „Ka­ze Ta­chi­nu” są obo­wiąz­ko­wo blon­dy­na­mi. Uprosz­cze­nia ta­kie nie za­kłó­ca­ją, co praw­da, od­bio­ru fil­mu, choć cza­sa­mi (bar­dzo rzad­ko) po­wo­du­ją, że w głę­bi du­szy widz po­wie so­bie po­błaż­li­we „o­czy­wiś­cie” — na szczę­ście nie dzie­je się to czę­sto.
Bar­dzo cie­ka­wym roz­wią­za­niem jest de­cy­zja Mi­ya­za­kie­go o na­gra­niu dźwię­ku w sys­te­mie mono. Choć nie­wąt­pli­wie po­mysł taki niósł za so­bą pew­ne ogra­ni­cze­nia, to po­zwo­lił re­ży­se­ro­wi i dźwię­kow­com na pod­kre­śle­nie tych efek­tów dźwię­ko­wych, któ­re ma­ją dla opo­wie­ści naj­więk­sze zna­cze­nie. I rze­czy­wi­ście się to spraw­dza.
Fil­mem „Ka­ze ta­chi­nu” Mi­ya­za­ki po raz ko­lej­ny udo­wad­nia swój kunszt i nie­sa­mo­wi­tą kre­atyw­ność — i tak samo jak pod wzglę­dem sce­na­riu­sza, re­ży­ser­sko jest to jed­no z jego naj­wy­bit­niej­szych osią­gnięć.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Bar­dzo in­te­re­su­ją­cych wy­bo­rów do­ko­na­no przy ob­sa­dza­niu ról. Gło­su głów­ne­mu bo­ha­te­ro­wi uży­czył Anno Hi­de­aki (庵野秀明), zna­ny głów­nie z… re­ży­se­rii ani­me „Ne­on Ge­ne­sis Evan­ge­lion” (『新世紀エヴァンゲリオン』). To jego pierw­sza rola gło­so­wa, choć wcze­śniej udzie­lał się już ak­tor­sko. Jako Ji­rō spraw­dza się cał­kiem nie­źle. Jego kwe­stie brzmią nie­co jak wy­pra­ne z emo­cji, ale do­sko­na­le wpi­su­je się to w kon­cep­cję po­sta­ci, któ­ra z ze­wnątrz jest wła­śnie ta­kim prze­cięt­nia­kiem, kimś gi­ną­cym w tle; a jed­no­cze­śnie kimś o du­żym, drze­mią­cym we­wnątrz po­ten­cja­le.
W ro­lę uko­cha­nej Ji­rō, Na­oko, wcie­li­ła się Ta­ki­mo­to Mio­ri (瀧本美織), ak­tor­ka i pio­sen­kar­ka, któ­rą fani ja­poń­skich se­ria­li po­win­ni ko­ja­rzyć z „Tep­pan” (『てっぱん』). Jej głos jest pe­łen opty­mi­zmu i cie­pła, a Ta­ki­mo­to wpro­wa­dza do po­waż­ne­go w koń­cu w swej wy­mo­wie fil­mu nie­co na­dziei.
Do­brze spraw­dza się zna­ny z fil­mu „Cut” Ni­shi­ji­ma Hi­de­to­shi (西島秀俊) w roli Hon­jō, przy­ja­cie­la Ji­rō, któ­ry tak­że pro­jek­tu­je sa­mo­lo­ty. Ak­tor świet­nie gra emo­cja­mi i do­sko­na­le mo­du­lu­je gło­sem, bu­du­jąc in­try­gu­ją­cą i przy­jem­ną po­stać.
W sze­fa głów­ne­go bo­ha­te­ra, Ku­ro­ka­wę, wcie­lił się Ni­shi­mu­ra Ma­sa­hi­ko (西村雅彦) — zna­ko­mi­ty ja­poń­ski ak­tor te­atral­ny i fil­mo­wy. Tu gra ty­po­we­go fu­ria­ta i choć nie­co go prze­ry­so­wu­je, to efekt koń­co­wy jest za­do­wa­la­ją­cy, a ak­to­ro­wi w wie­lu mo­men­tach uda­je się nie­co roz­luź­nić at­mos­fe­rę — bez wąt­pie­nia przy­da­je się tu jego du­że ko­me­dio­we do­świad­cze­nie.
In­te­re­su­ją­co wy­pa­da Ste­ve Al­pert, wie­lo­let­ni kie­row­nik ds. dzia­łań Stu­dia Ghi­bli poza Ja­po­nią, dla któ­re­go ma­ła rola Niem­ca Han­sa Ca­stro­pa (po­sta­ci za­pro­jek­to­wa­nej zresz­tą w opar­ciu o wy­gląd Al­per­ta) to fil­mo­wy de­biut. Jest dość wia­ry­god­ny, mó­wiąc ko­śla­wym ja­poń­skim ak­cen­tem, choć w mo­men­cie, gdy śpie­wa po nie­miec­ku… na Niem­ca do koń­ca nie brzmi. W każ­dym ra­zie jego ról­kę, choć to ra­czej cie­ka­wost­ka, moż­na za­li­czyć do na­wet uda­nych.
Strza­łem w dzie­siąt­kę oka­za­ło się ob­sa­dze­nie wy­bit­ne­go kyo­ge­nis­ty i ak­to­ra fil­mo­we­go Ni­sei No­mu­ry Man­sa­ia (二世野村萬斎) w roli Ca­pro­nie­go, czy­li du­cho­we­go prze­wod­ni­ka i au­to­ry­te­tu Ji­rō. Ak­tor sto­su­je cie­ka­we gło­so­we środ­ki i na­da­je po­sta­ci pew­nej pom­pa­tycz­no­ści, choć ma pe­wien pro­blem z wy­mo­wą, kie­dy Ca­pro­ni wtrą­ca coś po wło­sku.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Pod wzglę­dem tech­nicz­nym „Ka­ze ta­chi­nu” jest olśnie­wa­ją­cy.
Pro­jek­ty bo­ha­te­rów są prze­pięk­ne i bar­dzo zróż­ni­co­wa­ne. Za­dba­no tak­że o to, by po­sta­ci hi­sto­rycz­ne przy­naj­mniej w ja­kimś stop­niu przy­po­mi­na­ły swo­ich praw­dzi­wych od­po­wied­ni­ków. No i jest do­sko­na­ła eks­pre­sja, rów­nież nie­zwy­kle róż­no­rod­na — np. w sce­nie, w któ­rej tłum lu­dzi ucie­ka z po­cią­gu po trzę­sie­niu zie­mi, każ­dy re­agu­je w inny spo­sób. Ta­kie dba­nie o szcze­gó­ły bar­dzo lu­bię.
Pierw­szo­rzęd­nie przy­go­to­wa­no tła, któ­re wspa­nia­le od­zwier­cie­dla­ją cza­sy dwu­dzie­sto­le­cia mię­dzy­wo­jen­ne­go i bu­dzą po­dziw skru­pu­lat­no­ścią. Za­chwy­ca­ją sa­mo­lo­ty, a zwłasz­cza ogrom­ne ma­szy­ny w se­kwen­cjach snów.
Ani­ma­cja, stan­dar­do­wo dla pro­duk­cji Stu­dia Ghi­bli, jest do­pię­ta na ostat­ni gu­zik. Ru­chy po­sta­ci, po­jaz­dów oraz ele­men­tów oto­cze­nia wy­glą­da­ją na­tu­ral­nie i są od­po­wied­nio płyn­ne. Mo­men­ta­mi moż­na wręcz za­po­mnieć, że to film ani­mo­wa­ny.
Świet­nie wy­pa­da mon­taż, a zwłasz­cza przej­ścia po­mię­dzy sce­na­mi w rze­czy­wi­sto­ści a tymi w snach, któ­re nie dość, że bar­dzo po­my­sło­we, to jesz­cze zre­ali­zo­wa­ne z du­żą dba­ło­ścią. Do­sko­na­le po­łą­czo­no też po­szcze­gól­ne uję­cia, utrzy­mu­jąc od­po­wied­nie tem­po hi­sto­rii.
Dźwięk, któ­ry, jak już wspo­mnia­łem wy­żej, na­gra­no w sys­te­mie mono, ma jesz­cze jed­ną wy­jąt­ko­wą ce­chę — wszyst­kie war­ko­ty sa­mo­lo­tów zo­sta­ły stwo­rzo­ne przez… lu­dzi, któ­rzy do na­grań uży­li tyl­ko i wy­łącz­nie swych apa­ra­tów mowy. Two­rzy to nie­sa­mo­wi­ty efekt. Zresz­tą ca­ła opra­wa dźwię­ko­wa jest ge­nial­na i przy­go­to­wa­na z du­żą dba­ło­ścią o naj­mniej­sze na­wet de­ta­le.
Pięk­na jest mu­zy­ka au­tor­stwa Hi­sa­ishie­go Jō (久石譲), któ­ry już nie raz współ­pra­co­wał z Mi­ya­za­kim. Jego kom­po­zy­cje świet­nie pa­su­ją do wy­da­rzeń na ekra­nie i do­sko­na­le uzu­peł­nia­ją ob­raz, wzmac­nia­jąc emo­cje prze­ka­zy­wa­ne wi­dzom przez re­ży­se­ra. Ide­al­ny jest tak­że wy­bór pio­sen­ki koń­czą­cej film — pięk­nej bal­la­dy pt. „Hi­kōki­gu­mo” (『ひこうき雲』), w wy­ko­na­niu Mat­su­tōyi Yumi (松任谷由実).

MA­NIAK OCE­NIA


„Ka­ze ta­chi­nu” to film pięk­ny, wzru­sza­ją­cy i skła­nia­ją­cy do re­flek­sji; ob­raz, któ­ry na dłu­go za­pa­da w pa­mięć. Do­sko­na­łe pod wzglę­dem sce­na­riu­sza, świet­nie zre­ali­zo­wa­ne i po­ry­wa­ją­ce wi­zu­al­nie ostat­nie dzie­ło Mi­ya­za­kie­go mo­gę z ca­łe­go ser­ca po­le­cić wszyst­kim, któ­rzy lu­bią do­bre kino — na pew­no się nie za­wie­dzie­cie.

DO­BRY

Komentarze

  1. O rany jak mnie ten film zawiódł. Był nudny, rozwlekły, bohaterowie zachowywali się jak idioci i dodatkowo miał niewiele wspólnego z historią. Oglądając go miałam wrażenie, że dostałam jakiś półprodukt, że Miyazaki już zmęczony tym co robi i chce przede wszystkim mieć spokój. Szkoda, że taki zakalec to prawdopodobnie ostatni film Studia Ghibli jaki widziałam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Scena trzęsienia ziemi taka dobra <3
    Poza tym świetnie oddany klimat tych czasów. Warto było czekać : D

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.