Maniak ocenia #190: "Miasto 44"

MA­NIAK WE WSTĘPIE


W tym roku ob­cho­dzi­li­śmy sie­dem­dzie­sią­tą rocz­ni­cę wy­bu­chu Po­wsta­nia War­szaw­skie­go. To­wa­rzy­szy­ło jej wie­le wy­da­rzeń kul­tu­ral­nych — po­wstał mię­dzy in­ny­mi bar­dzo ory­gi­nal­ny, fa­bu­la­ry­zo­wa­ny do­ku­ment pt. „Pow­sta­nie War­szaw­skie” (re­cen­zja), a kil­ka ty­go­dni temu do kin wszedł film pt. „Mia­sto 44”.
Już pierw­szy zwia­stun „Mia­sta 44” bu­dził spo­re emo­cje. Sce­ny w zwol­nio­nym tem­pie, spo­ro no­wych ak­tor­skich twa­rzy, wi­do­wi­sko­wość i pio­sen­ka Lany Del Ray w tle. Wszyst­ko to w zde­rze­niu z wciąż ży­wym i, bądź co bądź, kon­tro­wer­syj­nym te­ma­tem.
Sam by­łem nie­zmier­nie cie­ka­wy tego, jak twór­cy fil­mu po­dej­dą do kwe­stii Po­wsta­nia War­szaw­skie­go i czy uda się im stwo­rzyć ob­raz, któ­ry przede wszyst­kim bę­dzie się do­brze oglą­dać.

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Sce­na­riusz fil­mu na­pi­sał jego re­ży­ser, Jan Ko­ma­sa — au­tor m.in. kon­tro­wer­syj­nej i zbie­ra­ją­cej mie­sza­ne opi­nie „Sa­li Sa­mo­bój­ców” (mo­im zda­niem dość prze­cięt­nej i z wie­lo­ma bra­ka­mi, ale nie aż tak złej, jak nie­któ­rzy ją wi­dzą). By jak naj­le­piej od­dać re­alia hi­sto­rycz­ne, Ko­ma­sa współ­pra­co­wał oczy­wi­ście z kil­ko­ma kon­sul­tan­ta­mi.
Ak­cja roz­po­czy­na się w 1944 roku, w oku­po­wa­nej War­sza­wie. Głów­nym bo­ha­te­rem jest osiem­na­sto­let­ni Ste­fan, któ­ry pra­cu­je, by utrzy­mać mat­kę i młod­sze­go bra­ta. Tym­cza­sem do­wódz­two Ar­mii Kra­jo­wej pla­nu­je ude­rzyć na osła­bio­nych Niem­ców. Wy­bu­cha Po­wsta­nie.
Do­sko­na­le na­pi­sa­no pierw­szy akt fil­mu. Po­czą­tek ob­ra­zu stop­nio­wo wpro­wa­dza w spe­cy­ficz­ny na­strój i po­zwa­la wi­dzo­wi po­znać dość cie­ka­wie na­kre­ślo­nych, wy­wo­dzą­cych się z róż­nych warstw spo­łecz­nych, bo­ha­te­rów. Syl­wet­ka każ­de­go z nich na­kre­ślo­na jest od­po­wied­nio — tak, by moż­na się by­ło z nimi zżyć i choć tro­chę utoż­sa­mić.
Pro­ble­my za­czy­na­ją się w ak­cie dru­gim. Głów­ni bo­ha­te­ro­wie z in­try­gu­ją­cych i wie­lo­wy­mia­ro­wych na­gle sta­ją się bez­barw­ni i za­fik­so­wa­ni. Pew­nie, do­świad­cza­ją wiel­kiej tra­ge­dii, któ­ra na pew­no nie po­win­na po­zo­stać bez wpły­wu na ich psy­chi­kę. Tyle, że Ko­ma­sa ma tu skłon­ność do du­żej prze­sa­dy i czy­ni z wie­lu po­sta­ci, zwłasz­cza ze Ste­fa­na, za­pro­gra­mo­wa­ne w jed­nym celu ro­bo­ty. W koń­cu do­cho­dzi do tego, że dzia­ła­nia głów­nych bo­ha­te­rów prze­sta­ją in­te­re­so­wać, a znaj­du­ją­cy się w cen­trum fil­mu, kiep­ska­wy wą­tek mi­ło­sny wca­le nie po­ma­ga tego za­in­te­re­so­wa­nia od­zy­skać.
W tym mo­men­cie przy­cho­dzi jed­nak z po­mo­cą dru­gi plan: wszyst­ko to, co dzie­je się obok. Dra­ma­tycz­ny prze­bieg Po­wsta­nia zo­sta­je po­ka­za­ny w fil­mie z wie­lu róż­nych stron — śle­dzi­my pe­ry­pe­tie za­rów­no żoł­nie­rzy, jak i lud­no­ści cy­wil­nej. Są one roz­pi­sa­ne nie­zwy­kle przej­mu­ją­co i po­mi­mo dość sze­ro­kie­go po­trak­to­wa­nia te­ma­tu, Ko­ma­sa nie do­pusz­cza się na tym polu za­nie­dbań, dzię­ki cze­mu uda­je mu się utrzy­mać za­in­te­re­so­wa­nie wi­dza. Moc­ne, jed­no­znacz­ne sce­ny po­ka­zu­ją praw­dzi­wy dra­mat war­sza­wia­ków, a choć w dia­lo­gach prze­bą­ku­je pew­na kry­tycz­na oce­na de­cy­zji o wy­bu­chu Po­wsta­nia, to jed­nak sce­na­rzy­sta po­zwa­la wi­dzo­wi sa­me­mu wy­cią­gnąć wnio­ski i nie na­rzu­ca żad­ne­go zda­nia, a zwy­czaj­nie kła­dzie na­cisk na wa­gę tam­tych wydarzeń.
Pro­ble­ma­tycz­ne dla mło­de­go fil­mow­ca czę­sto są za­koń­cze­nia. Ma ten­den­cję do ich zbyt­nie­go roz­wle­ka­nia i do­po­wia­da­nia w nich zbyt wie­le (vi­de „Sa­la Sa­mo­bój­ców”). Fi­nał „Mia­sta 44” też jest prze­cią­gnię­ty, ale re­kom­pen­su­ją to ostat­nie sce­ny. Sta­no­wią ład­ną kom­po­zy­cyj­ną klam­rę, a po­nad­to przy­po­mi­na­ją nam, że gdzieś tam głę­bo­ko wszyst­kie te wy­da­rze­nia z czter­dzie­ste­go czwar­te­go dzi­siaj trosz­kę ba­ga­te­li­zu­je­my.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Pod wzglę­dem re­ży­se­rii Ko­ma­sa w grun­cie rze­czy spi­su­je się do­brze. „Mia­sto 44” zre­ali­zo­wa­ne jest nie­zwy­kle spraw­nie, ni­czym do­bry, ho­lly­woodz­ki, wo­jen­ny film ak­cji. Przej­mu­ją­ce se­kwen­cje walk i po­ty­czek oglą­da się z za­par­tym tchem. W więk­szo­ści scen Ko­ma­sa do­sko­na­le do­sto­so­wu­je styl nar­ra­cji do tem­pa opo­wie­ści i w uda­ny spo­sób uka­zu­je emo­cje bo­ha­te­rów fil­mu — sta­ra się, by wy­ra­ża­li je nie tyl­ko ak­to­rzy (z róż­nym skut­kiem), ale też su­ge­ru­je pew­ne rze­czy ru­cha­mi ka­me­ry, czy ory­gi­nal­ną in­sce­ni­za­cją (np. nie­zła sce­na w ka­na­łach). Świet­nie spraw­dza­ją się dłuż­sze uję­cia, któ­rych roz­pla­no­wa­niem Ko­ma­sa po­ka­zu­je praw­dzi­wy kunszt. Nie spusz­cza też z tonu, je­śli cho­dzi o uka­za­nie bru­tal­no­ści i okru­cieństw Po­wsta­nia. Nie dos­tar­cza więc uprosz­czo­ne­go i zba­ga­te­li­zo­wa­ne­go ob­ra­zu tego wy­da­rze­nia i sta­ra się od­dać jego gro­zę w peł­nym wy­mia­rze.
Nie do koń­ca uda­je się jed­nak re­ży­se­ro­wi pew­na za­ba­wa w… Za­cka Sny­de­ra. W fil­mie jest kil­ka se­kwen­cji zre­ali­zo­wa­nych w tzw. slow­-mo­tion, czy­li zwol­nio­nym tem­pie, a w ich tle sły­chać przed– i po­wo­jen­ne pio­sen­ki. Kil­ka z ta­kich scen robi pio­ru­nu­ją­ce wra­że­nie (zw­łasz­cza ta, któ­ra roz­gry­wa się na cmen­ta­rzu), kil­ka skro­jo­no nie­co na si­łę; na­to­miast jesz­cze inne wy­cho­dzą ki­czo­wa­to — sce­ny mi­ło­sne w slow­mo (na­wet je­śli taki za­bieg ma pod­kre­ślić ulot­ny, ma­ło doj­rza­ły cha­rak­ter uczu­cia mię­dzy bo­ha­te­ra­mi) nie ma­ją pra­wa wyjść do­brze. Seks w zwol­nio­nym tem­pie i w rytm dub­ste­pu też nie. Szko­da, bo slow­-mo­tion to trop cie­ka­wy (a Zack Sny­der to zde­cy­do­wa­nie do­bry wzór do na­śla­do­wa­nia), ale Ko­ma­sa po­dą­ża za nim na­wet wte­dy, gdy po­wi­nien się już za­trzy­mać i pa­rę spraw prze­my­śleć.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


W fil­mie ob­sa­dzo­no głów­nie mło­dych, mniej zna­nych ak­to­rów. Ma to swo­je do­bre stro­ny — nie bę­dzie­my po raz n-ty pa­trzeć na Ka­ro­la­ka czy Adam­czy­ka (jak­kol­wiek do­bry­mi ak­to­ra­mi by nie byli), a ra­czej na mniej zna­ne twa­rze (choć cza­sem prze­wi­nie się ktoś bar­dziej roz­po­zna­wal­ny). Są oczy­wi­ście tak­że nie­bez­pie­czeń­stwa — brak do­świad­cze­nia mo­że (ale nie musi) owo­co­wać mniej prze­ko­nu­ją­cą kreacją.
W głów­ne­go bo­ha­te­ra, Ste­fa­na, wcie­la się Jó­zef Paw­łow­ski, któ­ry wy­stą­pił już w kil­ku ki­no­wych pro­duk­cjach (m.in. „Jack Strong”), a po­nad­to udzie­la się w pol­skim dub­bin­gu. Ak­tor do­sko­na­le gra na sa­mym po­cząt­ku fil­mu — uda­je mu się wte­dy uchwy­cić róż­ne twa­rze swej po­sta­ci. Kie­dy jed­nak na­stę­pu­je dru­gi akt, na­gle bar­dzo się za­my­ka i od­tąd snu­je się po ekra­nie z jed­ną, nie­zbyt po­ry­wa­ją­cą mi­ną. Ro­zu­miem za­mysł, jaki za tym stał — chęć uka­za­nia wpły­wu trau­ma­tycz­nych prze­żyć na bo­ha­te­ra. Tyle, że raz: spo­ro tu prze­sa­dy, dwa: Ste­fan, któ­ry na po­cząt­ku cie­ka­wił, sta­je się jed­no­wy­mia­ro­wy i nud­ny.
Nie prze­ko­nu­je zu­peł­nie Zo­fia Wi­chłacz (to jej ki­no­wy de­biut, wcze­śniej moż­na by­ło ją zo­ba­czyć w te­le­wi­zyj­nej „Głę­bo­kiej wo­dzie”) jako Bie­dron­ka, czy­li uko­cha­na głów­ne­go bo­ha­te­ra. Do­sta­ła niby za tę ro­lę Zło­te­go Lwa, ale moim zda­niem nie­słusz­nie. Wi­chłacz jest w fil­mie prze­zro­czy­sta, nie od­zna­cza się ja­ką­kol­wiek cha­ry­zmą, a na do­miar złe­go, ma tra­gicz­ną, mo­no­ton­ną in­to­na­cję (i ten­den­cję do nie­po­trzeb­ne­go zmięk­cza­nia spół­gło­sek). Je­dy­nie w kil­ku mo­men­tach uda­je się jej otwo­rzyć i tro­chę ak­tor­sko za­sko­czyć (za­zwy­czaj są to mo­men­ty, w któ­rych się nie od­zy­wa).
Bar­dzo do­bra jest za to Anna Próch­niak (tak­że ki­no­wy de­biut) w roli Kamy. Two­rzy kre­ację wy­ra­zi­stą, za­pa­da­ją­cą w pa­mięć i moc­ną. Pro­blem po­le­ga jed­nak na tym, że Ko­ma­sa nie daje jej wie­le zna­czą­cych scen, przez co Próch­niak nie jest w sta­nie do koń­ca roz­wi­nąć skrzy­deł. Za każ­dym ra­zem, gdy się jed­nak po­ja­wia na ekra­nie, wy­ko­nu­je fan­ta­stycz­ną pra­cę i jest o nie­bo lep­sza od Wi­chłacz.
Więk­szość dru­gie­go pla­nu spi­su­je się na me­dal. Za­chwy­ca­ją choć­by wy­stę­py An­to­nie­go Kró­li­kow­skie­go („Po­pie­łusz­ko, wol­ność jest w nas”) jako Bek­sy, To­ma­sza Schu­char­dta („Je­stem Bo­giem”) jako Ko­bry czy Mi­cha­ła Żu­raw­skie­go („W ciem­no­ści”) jako Czar­ne­go. Zda­rza­ją się i tu pew­ne nie­wy­pa­ły (Mo­ni­ka Kwiat­kow­ska jako mat­ka Ste­fa­na ma ten­den­cję do nad­uży­wa­nia środ­ków ak­tor­skich), ale ra­czej rza­dziej niż czę­ściej.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Tuż przed pro­jek­cją kina wy­świe­tla­ją krót­ki ma­te­riał na te­mat środ­ków wło­żo­nych w „Mia­sto 44”. Pie­nią­dze na re­ali­za­cję ob­ra­zu zbie­ra­ne by­ły przez kil­ka lat (licz­ba spon­so­rów jest ogrom­na, o czym moż­na prze­ko­nać się na sa­mym po­cząt­ku, gdy są wy­li­cza­ni) i żad­na zło­tów­ka nie po­szła na mar­ne. To wi­dać.
Zdję­cia au­tor­stwa Ma­ria­na Pro­ko­pa są nie­sa­mo­wi­te. Ka­me­ra pro­wa­dzo­na jest w róż­no­rod­ny spo­sób i za­wsze wy­ko­na­ne jest to umie­jęt­nie. Prze­pięk­ne, dłu­gie uję­cia; fan­ta­stycz­ne pa­no­ra­my; za­ba­wa per­spek­ty­wą; ka­pi­tal­nie po­ka­za­ne sce­ny walk — wszyst­ko wy­glą­da wy­śmie­ni­cie. Do­daj­my do tego jesz­cze nie­zwy­kle sta­ran­nie wy­ko­na­ny mon­taż, zwłasz­cza w ob­rę­bie po­szcze­gól­nych se­kwen­cji. Na­praw­dę nie­wie­le na tym polu moż­na za­rzu­cić (mo­że to, że cza­sa­mi przej­ścia mię­dzy nie­któ­ry­mi sce­na­mi wy­da­ją się zbyt rwa­ne).
Zdu­mie­wa ogrom pra­cy wło­żo­ny w przy­go­to­wa­nie sce­no­gra­fii, cha­rak­te­ry­za­cji i ko­stiu­mów. Skru­pu­lat­nie od­wzo­ro­wa­na War­sza­wa z cza­sów woj­ny po­tra­fi swy­mi wi­do­ka­mi cza­ro­wać (sce­ny sprzed Po­wsta­nia), ale też szo­ko­wać (o­grom znisz­czeń pod­czas Po­wsta­nia). Ak­to­rzy zo­sta­ją nie tyl­ko od­po­wied­nio przy­bru­dze­ni, ale za­dba­no tak­że choć­by o od­po­wied­nie fry­zu­ry czy re­ali­stycz­nie przy­go­to­wa­ne rany i bli­zny. Stro­je zaś przy­po­mi­na­ją te z epo­ki i nie ra­żą w oczy.
Efek­ty spe­cjal­ne są olśnie­wa­ją­ce. I to olśnie­wa­ją­ce nie tyl­ko „jak na pol­ski film”. Wszy­scy, któ­rzy wraz z uj­rze­niem pew­ne­go smo­ka prze­sta­li wie­rzyć w na­sze moż­li­wo­ści na polu efek­tów, po­czu­ją się moc­no za­sko­cze­ni. Za­rów­no sztucz­ki kom­pu­te­ro­we, jak i prak­tycz­ne oraz wspa­nia­le zre­ali­zo­wa­ne pod wzglę­dem tech­nicz­nym se­kwen­cje slow­-mo­tion (kwes­tię sto­sow­noś­ci ich za­sto­so­wa­nia omó­wi­łem wcześ­niej, więc tu ją po­mi­jam) cie­szą oko i nie od­stra­sza­ją nie­do­pra­co­wa­niem. Bra­wo.
Za­do­wa­la opra­wa dźwię­ko­wa. Dia­lo­gi oraz wszel­kie efek­ty na­gra­no po­praw­nie, do­brze je zmon­to­wa­no, a tak­że świet­nie do­pa­so­wa­no ich gło­śność do po­szcze­gól­nych scen. Mu­zy­ka An­to­nie­go Ko­ma­sa­-Ła­zar­kie­wi­cza nie od­zna­cza się mo­że za­pa­da­ją­cy­mi w pa­mięć te­ma­ta­mi, a ra­czej ma na celu bu­do­wać na­pię­cie, ale jako taka spraw­dza się przy­zwo­icie. Cie­ka­wie do­bra­no tak­że pio­sen­ki, któ­rych treść w cie­ka­wy spo­sób łą­czy się z opo­wia­da­ną na ekra­nie hi­sto­rią (choć ten dub­step moż­na by­ło so­bie podarować).

MA­NIAK OCE­NIA


„Mia­sto 44” nie jest fil­mem do­sko­na­łym. Spo­ro jest w nim man­ka­men­tów sce­na­riu­szo­wych, po­my­sły re­ży­se­ra nie za­wsze się spraw­dza­ją, a po­nad­to nie wszy­scy ak­to­rzy gra­ją prze­ko­nu­ją­co. Mimo to jest w ob­ra­zie coś, co spra­wia, że se­ans nie po­zo­sta­wia obo­jęt­nym, a „Mia­sto 44” oglą­da się z za­par­tym tchem, nie­ja­ko za­po­mi­na­jąc o wszyst­kich jego mi­nu­sach. I w związ­ku z tym, choć mo­że nie­co na wy­rost, film do­sta­je:

DO­BRY

Komentarze

  1. Jest coś w tym filmie, to obojętność tego co aż wylewa się z ekranu podczas seansu :/

    OdpowiedzUsuń
  2. A widzisz - czyli zupełnie inaczej na nas oddziałał. Może po prostu skupiliśmy się na innych rzeczach.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze, zawierające treści obraźliwe, wulgarne, pornograficzne oraz reklamowe zostaną usunięte. Zostaliście ostrzeżeni.