Maniak ocenia #196: "Once Upon a Time" S04E04

MA­NIAK ZA­CZY­NA


W pre­mie­rze czwar­te­go se­zonu „Once Upon a Time” spo­ro by­ło rze­czy, któ­re mo­gły eks­cy­to­wać fa­nów se­ria­lu, ba­śni oraz ani­ma­cji Dis­neya. Wspo­mnieć moż­na choć­by o wpro­wa­dze­niu po­sta­ci z „Kra­iny Lodu” czy nie­zmier­nie cie­ka­wym roz­wo­ju wąt­ku Re­gi­ny i Ro­bi­na Hoo­da. Mnie bar­dzo za­cie­ka­wi­ła na­wią­zu­ją­ca do seg­men­tu „U­czeń czar­no­księż­ni­ka” ta­jem­ni­cza tia­ra, któ­rą Ti­te­li­tu­ry alias pan Gold zna­lazł w opusz­czo­nej re­zy­den­cji.
Od sa­me­go po­cząt­ku by­łem pe­wien, że tia­ra jest bar­dzo waż­nym ma­gicz­nym ar­te­fak­tem, któ­ry spo­ro na­mie­sza w świe­cie „Once Upon a Time”. Ina­czej Ti­te­li­tu­ry by się na nią nie po­ku­sił — to lo­gicz­ne. Już w czwar­tym od­cin­ku czwar­te­go se­zo­nu, za­ty­tu­ło­wa­nym zresz­tą „The App­ren­tice”, czy­li „Uczeń” (od­wo­ła­nie do „Ucz­nia czar­no­księż­ni­ka”), do­wia­du­je­my się o przed­mio­cie wię­cej. Czy od­po­wie­dzi sa­tys­fak­cjo­nu­ją?

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Au­to­ra­mi sce­na­riu­sza są: do­świad­czo­ny An­drew Cham­bliss i de­biu­tu­ją­ca Dana Hor­gan, któ­rzy two­rzą dość zgra­ny duet. Śle­dzi­my kil­ka głów­nych wąt­ków. W re­tro­spek­cjach Anna do­cie­ra do zam­ku Ti­te­li­tu­re­go, z któ­rym za­wie­ra umo­wę. Tym­cza­sem Hak wy­bie­ra się z Emmą na pierw­sza rand­kę i chce w tym celu od­zy­skać dłoń. Zwra­ca się do Ti­te­li­tu­re­go, któ­ry ma jed­nak dość szan­ta­żu ze stro­ny pi­ra­ta…
Sce­na­rzy­stom przede wszyst­kim uda­ją się re­tro­spek­cje i to na kil­ku po­zio­mach. Pierw­szo­rzęd­nie opi­su­ją re­la­cje Anny i Ti­te­li­tu­re­go. To, w jaki spo­sób Mrocz­ny ma­ni­pu­lu­je dziew­czy­ną, jak na nią wpły­wa i jak osta­tecz­nie ją zmie­nia, zo­sta­je po­ka­za­ne w od­cin­ku zna­ko­mi­cie. Star­cie dwóch tak dia­me­tral­nie róż­nych oso­bo­wo­ści nie mo­gło obejść się bez dra­ma­ty­zmu, a Cham­bliss i Hor­gan do­sko­na­le ten fakt wy­ko­rzy­stu­ją. Re­tro­spek­cje są jed­nak cie­ka­we rów­nież pod wzglę­dem roz­bu­do­wy świa­ta se­ria­lu. Po­zna­je­my mnó­stwo no­wych in­for­ma­cji i wie­le do­wia­du­je­my się o ta­jem­ni­czej tia­rze. Wszyst­ko to ma we­wnątrz once’o­we­go uni­wer­sum sens i świet­nie się łą­czy z do­tych­cza­so­wy­mi wąt­ka­mi.
Go­rzej wy­pa­da rand­ka Emmy i Haka, ale, choć nie­po­trzeb­nie spo­wal­nia tem­po od­cin­ka, speł­nia swo­je za­da­nie jako pod­bu­do­wa do dal­szej hi­sto­rii Haka i jego re­la­cji z Ti­te­li­tu­rym. Sce­na­rzy­ści znów ser­wu­ją spo­ro ma­ni­pu­la­cji i psy­cho­lo­gicz­nych gie­rek tego ostat­nie­go. Raz, że w fa­scy­nu­ją­cym kie­run­ku dzię­ki temu idzie po­stać Haka, dwa, że twór­cy kła­dą in­te­re­su­ją­ce pod­wa­li­ny pod dal­sze od­cin­ki se­ria­lu.
Gdzieś w tym wszyst­kim prze­bą­ku­ją za­led­wie na­szki­co­wa­ne wąt­ki po­bocz­ne. Jest więc tro­chę hu­mo­ru z Wi­llem Scar­le­tem i de­li­kat­ne na­wią­za­nie do „Once Upon a Time in Won­der­land”, a tak­że na mo­ment po­ka­zu­je się Kró­lo­wa Śnie­gu, że­by wi­dzo­wie o niej nie za­po­mnie­li. Naj­lep­szy z tych ma­łych wąt­ków jest jed­nak ten, któ­ry sku­pia się na mi­sji Hen­ry’e­go i Re­gi­ny oraz Księ­dze Ba­śni.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Od­ci­nek re­ży­se­ru­je Ralph He­me­cker. To jego dru­gi raz z czwar­tym se­zo­nem (i czter­na­sty raz z se­ria­lem). Oka­zu­je się do­sko­na­łym wy­bo­rem, bo każ­dą sce­nę bu­du­je do­sko­na­le.
He­me­cker zaw­sze wie, co po­wi­nien pod­kre­ślić i na ja­kie ele­men­ty zwró­cić uwa­gę wi­dza. Zna­ko­mi­cie po­ka­zu­je sce­ny psy­cho­lo­gicz­nych gie­rek Ti­te­li­tu­re­go, w któ­rych wpro­wa­dza wy­jąt­ko­wą, nie­po­ko­ją­cą at­mos­fe­rę. Pięk­nie sto­su­je w wie­lu mo­men­tach tech­ni­kę su­ge­stii (dźwię­kiem czy ob­ra­zem), dzię­ki cze­mu cza­sem uda­je się wi­dza wy­stra­szyć, a cza­sem zręcz­nie oszu­kać. Na­wet sce­ny mi­ło­sne na­bie­ra­ją u nie­go wy­jąt­ko­we­go wy­dźwię­ku i oglą­da się je z przy­jem­no­ścią, bez za­że­no­wa­nia. A je­śli do­dać do tego prze­pięk­ną sty­li­sty­kę oraz bar­dzo ład­ne przej­ścia do re­tro­spek­cji, to wię­cej nic już nie po­trze­ba.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Pod wzglę­dem ak­tor­skim „The App­ren­tice” na­le­ży przede wszyst­kim do Ro­ber­ta Car­lyle’a. Jako Ti­te­li­tu­ry/pan Gold jest ab­so­lut­nie per­fek­cyj­ny. W sce­nach re­tro­spek­cji fan­ta­stycz­nie bawi się ro­lą do­sko­na­le mo­du­lu­jąc gło­sem i ge­sty­ku­lu­jąc w cha­rak­te­ry­stycz­ny spo­sób, na­to­miast w te­raź­niej­szo­ści po­ka­zu­je ob­li­cze chłod­ne i wy­ra­cho­wa­ne. Ka­pi­tal­na jest też jego gra spoj­rzeń, z któ­rych wie­le na te­mat po­sta­ci moż­na wy­czy­tać.
Eli­za­beth Lail jako Anna jest jak  zwy­kle peł­na opty­mi­zmu i po­zy­tyw­nej ener­gii, choć ma kil­ka scen, w któ­rych musi wyjść ze swo­jej stre­fy kom­for­tu i po­ka­zać nie­co in­ną twarz Anny. Wy­pa­da to na­wet wiarygodnie.
Po­rząd­ną kre­ację two­rzy wcie­la­ją­cy się w Ucznia Ti­mo­thy We­bber („Men in Trees”). Kie­dy trze­ba jest do­stoj­ny, cza­sem zde­cy­do­wa­ny i wa­lecz­ny, a cza­sem po pro­stu sym­pa­tycz­ny i za­wsze przy­cią­ga uwa­gę do ekra­nu.
Pierw­szo­rzęd­nie gra Co­lin O’Do­no­ghue. Po­ka­zu­je on tro­chę in­ne­go Haka niż zwy­kle. Efekt? To obok od­cin­ka „The Jo­lly Ro­ger” je­den z naj­lep­szych wy­stę­pów ak­to­ra, któ­ry świet­nie roz­pra­co­wu­je swą postać.
Je­nni­fer Mo­rri­son daje ak­tor­sko ra­dę i nie­źle wy­ra­ża emo­cje swo­jej bo­ha­ter­ki, Emmy. Do­brze wy­pa­da zwłasz­cza pod­czas scen rand­ki z Ha­kiem, w któ­rych bije od niej du­żo ra­do­ści.
Na chwi­lę po­ja­wia się Mi­chael So­cha jako Will Scar­let, któ­ry znów krad­nie wszyst­kie sce­ny, w któ­rych się po­ja­wia. Uwiel­biam tego aktora!
Mniej­szą ro­lę ma­ją rów­nież Lana Pa­ri­lla i Ja­red Gil­more, któ­rzy dzie­lą led­wo pa­rę scen, ale na­wią­zu­je się mię­dzy nimi dość cie­ka­wa dy­na­mi­ka i dob­rze oglą­dać ich ra­zem na ekra­nie.
Mi­łą nie­spo­dzian­ką jest go­ścin­ny wy­stęp Bra­da Dou­ri­fa („Wład­ca pier­ście­ni”), któ­ry po­wra­ca na mo­ment do roli Zoso.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Ka­me­rę po­pro­wa­dzo­no spraw­nie i płyn­nie. Zdję­cia są zróż­ni­co­wa­ne, zbli­że­nia zre­ali­zo­wa­ne cie­ka­wie, a ak­cja bywa po­ka­zy­wa­na z fi­ku­śnych per­spek­tyw. Ko­lej­ne uję­cia po­łą­czo­no zręcz­nie, a przej­ścia do re­tro­spek­cji są jak zwy­kle po­my­sło­we i przy­go­to­wa­ne bar­dzo porządnie.
Efek­ty spe­cjal­ne z re­gu­ły się uda­ją. Ma­gicz­na tia­ra, rzu­ca­nie za­klęć czy na­wet oży­wio­na mio­tła wy­glą­da­ją przy­zwo­icie. Tro­chę gor­sze są nie­ste­ty kom­pu­te­ro­we tła, któ­re, choć zna­ko­mi­cie na­wią­zu­ją do fil­mów Di­sneya, to jed­nak tro­chę kłu­ją w oczy. Re­kom­pen­su­je to jed­nak sce­no­gra­fia nie­przy­go­to­wa­na na kom­pu­te­rze — pod tym wzglę­dem świet­na jest choć­by na­wią­zu­ją­ca sty­lem do „Za­ko­cha­ne­go kun­dla” re­stau­ra­cja, do któ­rej na rand­kę uda­ją się Emma i Hak.
Nie moż­na też za­po­mnieć o ko­stiu­mach. W re­tro­spek­cjach co praw­da nie za­ska­ku­ją (bo wi­dzie­li­śmy je wcze­śniej), ale już w te­raź­niej­szo­ści Edu­ar­do Cas­tro ser­wu­je spo­ro cie­ka­wych kre­acji, m.in. su­kien­kę Emmy, nowe ubra­nie Haka czy też stro­je kel­ne­rów.
Mark Isham nie za­wo­dzi opra­wą mu­zycz­ną, do któ­rej do­da­je nowe utwo­ry, w tym je­den, in­spi­ro­wa­ny „Ucz­niem czar­no­księż­ni­ka”.

MA­NIAK OCE­NIA


Czwar­ty od­ci­nek czwar­te­go se­zo­nu „Once Upon a Time” pod wzglę­dem licz­by wszel­kie­go ro­dza­ju smacz­ków jest nie­sa­mo­wi­ty, a jego do­dat­ko­wy atut po­le­ga na znacz­nym roz­bu­do­wa­niu mi­to­lo­gii. Jest kil­ka słab­szych wąt­ków, ale nic nie jest do­sko­na­łe, praw­da?

DO­BRY

PS. Jeś­li se­ans ma­cie już za so­bą, zaj­rzyj­cie też do mo­jej ana­li­zy!

Komentarze