Maniak inaczej #48: W poszukiwaniu Smoczych Kul

MANIAK PISZE WSTĘP


Niewiele jest pewnie osób, które nie słyszały o japońskiej mandze i opartych na niej serialach animowanych pt. „Dragon Ball” (『ドラゴンボール』). Jeśli nawet ktoś nie miał okazji zobaczyć choćby fragmentu odcinka w telewizji, albo przekartkować tomiku z komiksem, to chociaż tytuł brzmi mu znajomo. „Dragon Ball” jest bowiem jednym z tych elementów japońskiej popkultury, który odbił się szerokim echem na całym świecie, zakorzeniając się, de facto, w popkulturze globalnej.
Nie trzeba więc tego tytułu chyba nikomu polecać (a jeśli ktoś z Was naprawdę nie wie, o czym mowa, powinien obejrzeć choć jeden odcinek, by wiedzieć z czym to się je i czy dobrze to smakuje). Dlatego też nie jest to kolejna notka z cyklu „Maniak poleca”. Chciałbym raczej, tak jak ostatnio w przypadku „Zagubionych”, podzielić się z Wami moją własną przygodą z Gokū i spółką: tym, jak się zaczęła, jak przebiegała i dlaczego wciąż trwa.


MANIAK, RTL 7, PRZEKŁAD PRZEKŁADU I WIELKA… MANIA


Mam w sobie taką cechę, którą właściwie nie wypada się chwalić. Drzemie bowiem we mnie pewien wewnętrzny hipster, który uwielbia wyrabiać we mnie przekonanie, że odkryłem coś absolutnie pierwszy na świecie/w Polsce/w kręgu znajomych (niepotrzebne skreślić). I bardzo ten wewnętrzny hipster nie lubi, jak inni (w dużych liczbach) odkryją i lubią to co ja. Ale z „Dragon Ball” było właściwie odwrotnie — tutaj głos zabrał wewnętrzny anty-hipster (tak, on też we mnie drzemie, ale ma zdecydowanie mocniejszy sen).


Za anime zabrałem się w gruncie rzeczy dość późno. Wszyscy podwórkowi znajomi już dawno rozprawiali o tym, kto jest silniejszy i która z form bohaterów jest najlepsza, a ja tylko kłopotliwie drapałem się po głowie. Ale w końcu usiadłem przed telewizorem, włączyłem nieodżałowane RTL 7 (które już chyliło się ku upadkowi i lada chwila miało się przeistoczyć w TVN 7) i zacząłem oglądać. Stacja emitowała wtedy po kilka odcinków „Dragon Ball Z”, po której leciało także wyprodukowane jako ostatnie i uznawane dziś za niekanoniczne „Dragon Ball GT” — znacznie mnie przeze mnie lubiane (wtedy i dziś) i trzeba przyznać, znacznie gorzej zapamiętane.
Moja przygoda zaczęła się więc od tzw. „zetki”, a pierwszą serię, z młodymi jeszcze bohaterami i nawiązaniami do chińskiej epopei „Wędrówka na zachód” (『西遊記』), właściwie zupełnie ominąłem. Żeby było śmiesznie „Dragon Ball Z” nie obejrzałem od samego początku, ale gdzieś zupełnie od połowy. Nie było mi więc dane zobaczyć wtedy sagi z Saiyanami i Friezą, a wkroczyłem dopiero w momencie, w którym bohaterów odwiedził Trunks z przyszłości i ostrzegł o niebezpieczeństwie ze strony androidów.


Tak czy siak, nietrudno było się w tym wszystkim odnaleźć i dość szybko wciągnąłem się w świat przedstawiony oraz zacząłem rozpoznawać bohaterów. Wtedy byli to dla mnie jeszcze Songo, Szatan Serduszko czy Krilan — efekt znacznie tańszego zapewne przekładu nie z oryginału, a z wersji francuskojęzycznej (stacja widać oszczędzała, gdzie się dało) — zresztą licencja też musiała zostać wykupiona od Francuzów, bo przecież anime emitowano z francuskim dubbingiem i nałożonym nań polskim lektorem. Tak czy siak, kwestia tłumaczenia do dziś pozostaje dla mnie fascynująca i wciąż uśmiecham się, uświadamiając sobie różnego rodzaju przekształcenia, jakie musiały się dokonać, zanim serial do nas dotarł: Son Gokū stał się Sangoku, a potem ewoluował w Songo; Piccolo Daimaō (dosłownie Wielki Władca Demonów Piccolo) nagle przeistoczył się w Satan Petit-Cœr, a potem w Szatana Serduszko… No, no, czego jak czego, ale inwencji tłumaczom nie zabrakło, a pierwsza polska wersja „Dragon Ball” może być chyba sztandarowym przykładem tego, jak przekład przekładu zniekształca oryginał.
Tak czy siak, w jakiejkolwiek formie „Dragon Ball” by do nas nie przywędrowało, nie da się nie przyznać, że od razu okazało się fenomenem i jest jedną z tych pozycji, wobec której słowo „kultowy” nie jest nadużyciem. Do dziś ma przecież ogromne rzesze fanów, a już wtedy budził żywe „podwórkowe” dyskusje.

MANIAK, WALKI, BŁYSKI I SZCZYPTA HUMORU


Co takiego miał w sobie wtedy „Dragon Ball”, że tak oczarowywał? Chyba ciężko byłoby to jednoznacznie to stwierdzić, ponieważ składało się na to bardzo wiele czynników. Byli więc zróżnicowani bohaterowie, których autor z początku naszkicował w określony sposób, a potem inteligentnie się nimi bawił, stawiając w najróżniejszych sytuacjach — „Dragon Ball” to zresztą świetny przykład tego, jak nadać bohaterom pewne uniwersalne cechy, a jednocześnie nie popaść w sztampę. Do bohaterów dochodziła niesamowicie absorbująca fabuła, zawsze pełna zwrotów akcji oraz ekscytujących wydarzeń. No i były walki: z mnóstwem efektów świetlnych, szalonych ruchów, zmian form i nawałem technik. Czasem bywało strasznie (do dziś wzdrygam się na myśl o pierwszych androidach czy Komórczaku — tak, to akurat był dobry przekład wziętego od angielskiego cell japońskiego セル), czasem zaś zabawnie ("nieustraszony” Mr. Satan, znany też jako Herkules, czy też dość nieobliczalny Buu). No i jak to było ładnie narysowane i zanimowane!


„Dragon Ball” właściwie miał wszystko, czego w dobrej animacji trzeba. I co z tego, że historię często przeciągano w nieskończoność? Co z tego, że czasem jedna walka potrafiła trwać dobrych kilka(naście czasem) odcinków. Co z tego, że bohaterowie mogli zachowywać się nielogicznie, a w fabule znaleźć można było jakieś niespójności? To wszystko to małe wady, które zupełnie umykały, kiedy „za dzieciaka” siadało się przed telewizorem i z szerokim uśmiechem na twarzy włączało kolejny odcinek.

MANIAK ODKRYWA DRAGON BALL NA NOWO


Tak się jednak stało, że choć zmiana RTL 7 w TVN 7 nie sprawiła, że Gokū i jego przyjaciele zniknęli z anteny od razu, to jednak po roku w końcu to nastąpiło. Trzeba się więc było z dzielnymi wojownikami na jakiś czas pożegnać. Gdzieś tam oczywiście wracali, z lepszym lub gorszym skutkiem — choćby w filmie aktorskim, którego jedynym jasnym punktem był James Marsters (i tylko z jego powodu nie neguję istnienia tej hollywoodzkiej produkcji). Ale faktem jest, że lata nieubłaganie mijały. Skończyłem szkoły, poszedłem na studia, założyłem bloga, pojechałem do Japonii, a seanse „Dragon Balla” stawały się coraz odleglejszym wspomnieniem.
Ale do czasu. Jakoś tak się złożyło, że w wakacje w zeszłym roku wraz z Połówką zajmowaliśmy się najbardziej twórczą i pożyteczną czynnością wymyśloną przez człowieka — bezmyślnym przeskakiwaniem po kanałach telewizyjnych. I tak za którymś naciśnięciem guzika na pilocie, trafiliśmy na coś bardzo znajomego na kanale AXN Spin.


To był tak zwany „Dragon Ball Z Kai” (『ドラゴンボールZ改』), czyli odnowiona wersja „zetki”, z której usunięto wszystkie wypełniacze i nieco skrócono, przy okazji od nowa nagrywając aktorów i przenosząc wszystko w HD. Właśnie emitowano jeden z wczesnych odcinków sagi z Friezą. Sentyment oczywiście w jednej chwili odżył i jednorazowe, przypadkowe natknięcie się na anime przekształciło się w regularne zasiadanie przed telewizorem i oglądanie kolejnych odcinków. I w ten sposób pewna część dzieciństwa wróciła,
Rzecz jasna ten drugi, późniejszy seans „Dragon Balla” był też seansem bardziej świadomym. Tak to jest, że kiedy człowiek po latach wraca do czegoś, co dawniej lubił, zaczyna zauważać w tym czym zupełnie nowe rzeczy. Uwadze nie mogły choćby ujść pewne analogie komiksowe — zwłaszcza podobieństwa Gokū i Supermana (obaj przysłani z innej planety, obaj prawie ostatni przedstawiciele swojej rasy, obaj poświęcają się obronie ludzkości itd.).
O wiele więcej frajdy sprawiło jednak wyszukiwanie różnorakich smaczków. Takich jak na przykład genezy imion bohaterów. To, co w sumie mogłoby się wydawać oczywiste, czyli np. związki Kakarota, Vegety czy Raditza z warzywami (zresztą japoński Saiyajin サイヤ人, czyli Saiyanin, pochodzi od wyrazu yasai 野菜, czyli „warzywo”), stało się teraz zdecydowanie jaśniejsze, a tropienie kolejnych nawiązań i ukrytych w imionach żartów sprawiało ogromną przyjemność i satysfakcję.


Nabyta w toku studiów znajomość japońskiego pozwoliła też wyłowić przeróżne językowe niuanse, które z różnych względów w przekładzie ginęły. We znaki dawał się choćby przesadnie wysoki rejestr Friezy (używany po to by zakpić sobie z wrogów), niedbały język głównego bohatera czy wreszcie łamana japońszczyzna Buu. To w gruncie rzeczy oczywiście drobnostki, ale bardzo wzbogacające dragonballowe doświadczenie.
No i po raz pierwszy dane mi było usłyszeć japońskich aktorów, do których jestem teraz tak przyzwyczajony, że zupełnie nie mogę sobie wyobrazić w ich rolach kogoś innego. Szczególnie prawdziwe jest to w przypadku genialnej Nozawy Masako (野沢雅子), użyczającej głosu Gokū i obu jego synom. Żaden inny aktor nie potrafi oddać osobowości głównego bohatera tak doskonale — każda próba, łącznie z kiepsko dobranym Krzysztofem Banaszykiem (a przecież mogli wziąć Jungowską albo chociaż Jędrzejewską) w kilku zdubbingowanych na polski pełnometrażówkach, kończyła się fiaskiem.
Najważniejsze jednak w tym wszystkim jest to że seria wciąż wywoływała takie same emocje. Wciąż z zaciekawieniem śledziło się kolejne walki i zwroty akcji, bawiło przy scenach humorystycznych i nadal czuło to coś — do tego stopnia, że mogę chyba szczerze powiedzieć, że miłość do „Dragon Balla” we mnie odżyła.

MANIAK I POCZĄTEK CZEGOŚ NOWEGO


Musicie więc sobie wyobrazić moją wielką radość, gdy okazało się, że od lipca „Dragon Ball"miał powrócić w zupełnie nowym wcieleniu. I tak też się stało: rozpoczęła się emisja zupełnie nowej serii, pod tytułem „Dragon Ball Super” (『ドラゴンボール超』). Na razie anime opiera się na dwóch ostatnich (i jedynych kanonicznych) filmach pełnometrażowych i póki co ogląda się to świetnie. Czuć, że nad wszystkim tym czuwa twórca „smoczych kul”, Toriyama Akira (鳥山明) — jest specyficzny humor i znany z poprzednich inkarnacji sposób prowadzenia fabuły. Bywają co prawda pewne brak w warstwie wizualnej, ale można je wybaczyć (więcej będziecie mogli pewnie przeczytać w recenzji po emisji pierwszego sezonu, a o konkretnych odcinkach piszę też na facebooku).
Jakby na to wszystko nie patrzeć, „Dragon Ball” po tylu latach wciąż budzi ogromne emocje i porywa kolejne pokolenia. I oby porywał nadal!

Komentarze