Maniak ocenia #274: "Penny Dreadful" S02E07

MANIAK PISZE WSTĘP


No, to szósta odsłona drugiego sezonu "Penny Dreadful" sporo namieszała. To była istna kumulacja wątków, wzrost napięcia i wielki wybuch. A nawet kilka. Logan musiał mięć ciężki orzech do zgryzienia, pisząc odcinek siódmy, no bo jak tu to wszystko przebić? I trzeba przyznać, że rozwiązanie tego problemu jest nieco przewrotne: scenarzysta proponuje bowiem odcinek wyciszony, skupiony na bohaterach.
Tytuł tej odsłony to „Little Scorpion” („Mały Skorpion”), co sugeruje oczywiście poświęcenie uwagi Vanessie Ives. I tak też się dzieje. Po wydarzeniach na balu z poprzedniego odcinka, bohaterka postanawia oddzielić się na jakiś czas od reszty grupy. Dołącza do niej Ethan Chandler. Tymczasem w Londynie Lyle dalej pracuje nad wiadomością w Verbis Diablo, a Lily/Brona coraz bardziej zbliża się do Doriana Graya. Jak to wszystko wypada?

MANIAK O SCENARIUSZU


Logan rozpoczyna odcinek krótkim wprowadzeniem, w którym zakreśla obecną sytuację i przygląda się kluczowym bohaterom. Dostajemy między innymi fantastycznie napisaną scenę z Ethanem i Sembene (mistycyzm ze stron, z których Sembene pochodzi, jest zawsze w cenie) oraz niezwykle interesującą w kontekście wcześniejszych wydarzeń scenę kłótni sir Malcolma Murrraya z Vanessą. Warto też przyjrzeć się Ferdinandowi Lyle'owi i jego małym działaniom, sugerującym po czyjej tak naprawdę stronie się opowiada.
Po tym otwarciu większość historii podąża właściwie jednym torem, chwilami tylko z niego zbaczając. Mamy więc Vanessę i Ethana, którzy udają się do chatki na Ballentree – tej samej, którą zamieszkiwała niegdyś Joan Clayton (czyli cut-wife z odcinka trzeciego). W zaciszu wrzosowisk obserwujemy budującą się między bohaterami relację. Logan kolejny raz podkreśla paralele i podobieństwa między panną Ives oraz panem Chandlerem (oboje toczą walkę z wewnętrznymi demonami i próbują pogodzić się ze swoją naturą), ale też zaznacza pewne dzielące ich różnice. Podejmuje także temat zabójstwa i tego, jak popełnienie takiego czynu wpływa na człowieka i w jaki sposób go zmienia. Przemyślenia są to bardzo trafne i ciekawe, szczególnie w kontekście późniejszych wydarzeń.
Na szczęście te ponure tematy to nie wszystko, bo jest też miejsce na odpoczynek, relaks czy nawet odrobinę zabawy (jest choćby scena, w której Ethan uczy się tańczyć). A jeśli już mowa o zabawie, to warto również zwrócić uwagę, jak Logan świetnie bawi się swoim wcześniejszym scenariuszem i zamieszcza czytelne odwołania do trzeciego odcinka – świetnie się je wyłapuje.
Poza tym głównym wątkiem śledzimy malutkie dwa inne. Pierwszy obraca się wokół Frankensteina oraz Ferdinanda Lyle'a, którzy kontynuują prace nad odszyfrowywaniem wiadomości zapisanej w Verbis Diablo. Z każdym krokiem znajdują się coraz bliżej rozwikłania zagadki, a w „Little Scorpion” trafiają na kolejny trop, który ma potencjał zatrząść posadami całej historii.
Drugi poboczny wątek także powiązany jest z Frankensteinem – ale tym razem mniej pośrednio. W centrum uwagi znajduje się bowiem Lily, czyli wskrzeszona Brona, która coraz bardziej zbliża się do Doriana Graya. Może z tego powstać bardzo niebezpieczna relacja, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę to, czego dowiadujemy się o samej Lily tuż pod koniec odcinka – a jest to coś naprawdę szokującego.

MANIAK O REŻYSERII


Do reżyserii powraca Brian Kirk. To bardzo dobra decyzja, bo tworzył on także odcinek trzeci, do którego "Little Scorpion" w różnoraki sposób nawiązuje. Dzięki temu obie odsłony są stylistycznie spójne, a Kirk może bawić się własnym materiałem. Reżyser odwołuje się więc do kluczowych scen, które inscenizuje i realizuje w bardzo podobny sposób (przyjrzyjcie się takim sekwencjom jak: gotowanie zupy, spacery po lesie czy spotkanie sir Geoffreya Hawkesa). Jeśli jego poprzedni odcinek ma się świeżo w pamięci, to frajda z oglądania tego jest niesamowita.
Oczywiście Kirk nie opiera się na swoim poprzednim materiale w całości. W tych pozostałych momentach nadal reżyseruje jednak znakomicie, kapitalnie rozgrywając napięcie, pierwszorzędnie dostosowując tempo historii (w większości spokojne, a szybsze tylko w kluczowych momentach) i niezwykle umiejętnie prowadząc aktorów (zwłaszcza Josha Hartnetta).

MANIAK O AKTORACH


No właśnie, aktorzy. Tradycyjnie zacznę od fantastycznej Evy Green, która z każdym odcinkiem udowadnia swój ogromny talent i wszechstronność. To niesamowite, jak z takiej normalnej, ciepłej, uśmiechniętej dziewczyny, może na pstryk przeistoczyć się w dziewczynę pogrążoną w transie, przemawiającą w obcym języku iście demonicznym głosem. Cudownie się ją ogląda.
Wspomniany Josh Hartnett zalicza chyba najlepszy jak dotąd w serialu występ. Aktor wreszcie pokazuje na co go stać i doskonale gra mimiką twarzy, gestami oraz głosem, okazując przy tym miotające Ethanem Chandlerem silne emocje, jak gniew czy ogromny żal.
Harry Treadaway znów ma niełatwe zadanie, bo musi pogodzić ze sobą aż trzy twarze Frankensteina. Mamy więc doktora rozważnego, rzeczowego i godnego zaufania; potem dostrzegamy jego wady (zarozumialstwo i egoizm) i wreszcie współczujemy mu, widząc, jak bardzo się pogubił. Trzeba naprawdę ogromnego nakładu pracy i odpowiednich aktorskich środków, by to wszystko połączyć w jednej postaci, a Treadawayowi się to udaje.
Genialny pozostaje Simon Russel Beale – nie tylko dzięki wspaniale zbudowanej kreacji, ale także dzięki temu, że nie spoczywa na laurach i potrafi umiejętnie tę kreację dostosować do danej sytuacji. Dodatkowo warto zwrócić uwagę na małe niuanse gry Beale'a, które sugerują intencje jego postaci, Ferdinanda Lyle'a.
Sprawdza się Billie Piper, która nadaje Lily coraz więcej kolorytu i wreszcie pokazuje prawdziwe oblicze. Oblicze, które miło się ogląda. Dobrze wypada przy niej też Reeve Carney w roli Doriana – razem tworzą intrygujący duet.
Z mniejszych występów warto wspomnieć o Dannym Sapanim, który – mimo stosowanie dość monotonnych środków – tworzy naprawdę złożoną kreację Sembene; Timothym Daltonie, który pokazuje pazurki oraz Ronanie Vibercie, który wzbudza odrazę i nienawiść.

MANIAK O TECHNIKALIACH


I wreszcie technikalia. Przyczepić można by się tu tylko niekonsekwentnych kostiumów (zwłaszcza, jeśli chodzi o garderobę Ethana Chandlera), ale poza tym jest jak zawsze dobre. Cieszyć możemy się więc pięknymi zdjęciami (kamera prowadzona jest naprawdę prześwietnie, a ujęcie są płynne i bardzo często długie); firmowym dla serialu montażem (nic dziwnego – jest kluczowy w budowaniu atmosfery i gdyby ktoś go zepsuł, to byłoby bardzo niedobrze), wspaniałą scenografią (wrzosowiska ponownie czarują) oraz znakomitą muzyką Abla Korzeniowskiego. Więcej naprawdę nie trzeba.

MANIAK OCENIA


Nudno coś z tymi ocenami dla „Penny Dreadful”, ale co mogę, skoro to tak dobry serial?

DOBRY

Komentarze