Maniak ocenia #276: "Penny Dreadful" S02E09

MANIAK ROZPOCZYNA


Dziewiąty to zarówno przedostatni odcinek drugiego sezonu „Penny Dreadful”, a zatem opowiadana w nim historia powoli zmierza ku końcowi. Zbliża się więc rozwiązanie akcji, a wszystkie z wątków docierają do punktów kulminacyjnych.
Vanessa i Ethan otrzymują wiadomość o niebezpieczeństwie, w jakim znajduje się sir Malcolm Murray. Wraz z Frankensteinem bez wahania powracają do Londynu, gdzie planują odbić przyjaciela z rąk Evelyn Poole. Dla Ethana oznacza to także szczególnie intensywne starcie z przeszłością – na jego ogonie siedzą bowiem zarówno inspektor Rusk, jak i Hekate, która ma we wszystkim, co się dzieje, własne cele. Tymczasem Caliban wpada w niespodziewaną pułapkę, a Lily/Brona pokazuje swe prawdziwe oblicze Dorianowi...

MANIAK O SCENARIUSZU


Logan wybrał na tytuł odcinka fragment wiersza Johna Clare'a „I Lost the Love of Heaven” brzmiący: „And Hell Itself My Only Foe” („A piekło mym jedynym wrogiem”). To wybór dość znamienny: raz ze względu na autora, którego nazwiskiem posługuje się Caliban; a dwa ze względu na treść – można bowiem powiedzieć, że bohaterowie znajdują się w podobnej sytuacji, jak podmiot liryczny w pierwszej zwrotce wiersza:
Straciłem miłość niebios na górze
Wzgardziłem żądzą ziemi na dole
Poczułem słodycz miłości upragnionej
A piekło mym jedynym wrogiem
(nie znalazłem polskiej wersji wiersza, więc musicie się niestety zadowolić moim nieudolnym przekładem, w którym skupiłem się raczej na treści, niż na formie)

A zatem nasi bohaterowie są ostatecznie pozostawieni sami sobie i muszą stawić czoła prawdziwemu piekłu – reprezentowanym tu nie tylko przez Evelyn Poole i jej świtę, ale także przez drzemiące w każdym z nich demony – te bardziej i mniej dosłowne.
Najciekawszy jest więc – rzecz jasna – ten główny wątek, w którym postaci muszą zmierzyć się z samymi sobą i podjąć ostateczne wyzwanie; próbę, z której mogą nie wyjść cało. Wiążą się sojusze, wzmacniają konflikty (zwłaszcza wątek Ethana), na jaw wychodzą sekrety (czy to Frankensteina, czy Lyle'a czy nawet Sembene), a potem nadchodzi czas walki, w której to, co było do tej pory brane za pewnik, zupełnie pewnikiem być przestaje. Jak ta walka potoczy się dalej? To oczywiście zależy od kolejnego odcinka, ale trzeba przyznać, że podbudowę pod finał Logan przygotował naprawdę solidną. Po mistrzowsku wywraca wszystko do góry nogami i mocno daje do zrozumienia, że niczego nie możemy spodziewać się w tej walce z „piekłem” tak na sto procent – i to zarówno jeśli chodzi o stronę tych „dobrych”, jak i tych „złych”, u których powoli obnażane są słabości czy wątpliwości.
Porywa również wątek Calibana. Ma on bardzo tragiczny wydźwięk i z całą pewnością nie jest to historia przyjemna. Jej siła polega jednak na tym, że Logan bardzo trafnie komentuje za jej pomocą sposób, w jaki społeczeństwo reaguje na inność, obcość: z brakiem zrozumienia, obawami, strachem, które w końcu przekształcają się we wrogość i nienawiść. Człowiek jest wobec nich bezbronny – czy w całej swej wrażliwości się załamuje; czy też w swej naiwności zamyka się na nie i dostrzega je wtedy, gdy jest już za późno. Logan świetnie to ujmuje i otacza fantastyczną – choć miejscami może zbyt oczywistą – metaforą.
Ciekawie też pod tym względem wypada wątek Doriana i Brony/Lily. Można go odczytać jako pewne wyzwolenie seksualne, ale też pod wieloma względami uwolnienie z pętających łańcuchów społeczeństwa i postawienie się ponad rolami, która są nam przez nie z góry przypisywane.
Z mniejszych rzeczy warto również odnotować sięgnięcie poza powieści gotyckie i wierzenia judeochrześcijańskie: do universalowego świata potworów (fani zauważą nawiązanie, kiedy na ekranie padnie prawdziwe nazwisko Ethana Chandlera - Talbot). To dość miły ukłon.

MANIAK O REŻYSERII


Do reżyserii powraca w tym odcinku Brian Kirk (i zostanie za kamerą już do końca sezonu). Tym razem musiał na dobre odejść z chatki na wrzosowiskach i rozpocząć pełnowymiarową zabawę w Londynie. I z taką większą skalą odcinka również dobrze sobie radzi.
Przede wszystkim rzuca się w oczy fakt, że Kirk ubóstwia wręcz dłuższe, powolne ujęcia. Stosuje je więc albo w formie wprowadzenia, albo też po to, by wzmocnić napięcie – świetnie wtedy takie płynące powoli sceny skontrastowane są z głośną, niepokojącą muzyką, co tworzy naprawdę udany efekt. Do tego należy wspomnieć o perfekcyjnej inscenizacji i precyzyjnym budowaniu niepokojącej atmosfery. I choć może Kirk nie robi tego w tak uporządkowany sposób jak Hawes, to jednak nic nie jest tu przypadkowe: widać, że za każdą jego decyzją stoi konkretny pomysł, który zawsze genialnie realizuje.

MANIAK O AKTORACH


Aktorzy znów spisują się na piątkę. Eva Green jest ponownie fantastyczna, co widać już w niezwykle mocnej scenie otwierającej (warto zwrócić wtedy uwagę na zawziętość, malującą się na twarzy aktorki). Potem jest tylko lepiej, a Green po raz kolejny udowadnia wielki talent.
Także Josh Hartnett spisuje się na medal. Aktor podejmuje dobrą passę z siódmego odcinka i znów stara się wniknąć w swego bohatera bardzo głęboko, pokazując całą jego złożoność.
Simon Russel Beale trochę bardziej obnaża wnętrze Ferdinanda Lyle'a przed widzami (choć jest to proces, który stopniowo trwa właściwie od dłuższego czasu). Nie rezygnuje przy tym z wszystkich tych manieryzmów, które postać definiują, dzięki czemu tworzy naprawdę udaną kreację.
Harry Treadaway doskonale radzi sobie z miotającymi Frankensteinem emocjami. Świetnie podejmuje także fabularne rozwiązania Logana i niezwykle ujmująco pokazuje, jak jego bohater próbuje odnaleźć ukojenie od dręczących go demonów.
Danny Sapani, podobnie jak wspomniany wyżej Beale, ukazuje swego bohatera nieco bardziej otwarcie. Wciąż jego Sembene jest oczywiście postacią stoicką, niemal nieokazującą uczuć, ale też da się zauważyć, co też pod tym stoicyzmem jest ukryte. Sapani ma taką dużą wrażliwość, dzięki której udaje mu się to wiarygodnie przedstawić.
Kapitalnie gra – jak zresztą zwykle – Rory Kinnear. Rola Calibana jest naprawdę pierwszorzędna: bardzo prawdziwa i – mimo natury postaci – niezwykle ludzka.
W Reevie Carneyu jest coś takiego, co przykuwa do ekranu, mimo że tak naprawdę aktor nie robi szczególnie nic nowego i wciąż pozostaje w swej strefie komfortu. Może to też sposób, w jaki Dorian Grey został napisany?
Bez wątpienia spore wrażenie robi Billie Piper, która mocno wczuwa się w swą rolę i pokazuje jak bardzo skomplikowana jest jej Brona/Lily; jak ciężko tę postać jednoznacznie ocenić. Naprawdę robi coś niesamowitego.
Niezmiennie ciekawa jest Helen McCrory. Tym razem pokazuje pewną słabość swej bohaterki; daje do zrozumienia, że Evelyn nie jest w stanie utrzymać swojej gry do końca; że coś tam w niej pęka. Na szczególną uwagę zasługuje również Sarah Greene. Jej Hekate coraz bardziej wybija się na pierwszy plan, a Greene ma sporo charyzmy i nie waha się przed tym, by zrobić z niej na ekranie dobry użytek.
Timothy'ego Daltona jest dość mało, ale gdy się na tę chwilę pojawia, to nie sposób oderwać oczu od jego gry. Jest doskonały – złamany, oderwany od rzeczywistości, pogrążony w bólu i przerażeniu. Coś genialnego!

MANIAK O TECHNIKALIACH


Technicznie znów świetnie. Kamera jest poprowadzona pierwszorzędnie – zwłaszcza w tych dłuższych ujęciach, kiedy wręcz płynie po planie – a montaż jest wykonany bardzo pieczołowicie. We znaki czasami daje się zmiana oświetlenia między kolejnymi ujęciami (bywa, że jest nieco cieplejsze niż chwilę wcześniej), ale można na to przymknąć oko. Kostiumy od czasu do czasu są niekonsekwentne, ale nic nie szkodzi, bo zawsze przynajmniej cieszą oko. Podobnie jest z bardzo dbałą charakteryzacją i niesamowitą scenografią (dom, w którym urzędują wiedźmy to prawdziwy majstersztyk). No i jest genialna muzyka, która w tym odcinku odgrywa szczególnie ważną rolę. Abel Korzeniowski nie zawodzi.

MANIAK OCENIA


„And Hell Itself My Only Foe” to doskonała podbudowa pod finał drugiego sezonu, pełna nie tylko akcji, ale także znakomicie wplecionych metafor. Ależ ten drugi sezon świetny!

DOBRY

Komentarze